Teatr Iota, "Więcej niż wiatr", "Słowo o szczęściu"
Oświetlona przyćmioną czerwienią kurtyna
nie odsłania się. Staje przed nią stary mężczyzna. Jego głos jest silny, ale
postać zgarbiona, ręce ciągle się poruszają, jakby w jakimś emocjonalnym
rozedrganiu, schizofrenicznym tańcu, co poniekąd zostanie za kilka chwil
potwierdzone. Człowiek ma nazwisko, rodzinę, zawód, wykształcenie i uczynki. Te
ostatnie będą opowiedziane. O nie zaraz padną pytania zadawane z wewnątrz.
Serca, duszy, umysłu? Nie wiadomo. Nie wiemy także tego, gdzie znajduje się
bohater spektaklu „Więcej niż wiatr”. Pytania dotyczą winy i grzechu. Czyżby
mężczyzna leżał na łożu śmierci? Może rozmawia sam ze sobą w szpitalu
psychiatrycznym pod wpływem silnych lekarstw psychotropowych? A może jesteśmy
świadkami oczyszczania duszy gdzieś między niebem a piekłem? Mogłyby to sugerować i skromna scenografia, i
kostium aktora, białe lniane spodnie i koszula oraz jedynie skarpety na
stopach. Ale ten strój podpowiadać może także szpital. Ręce i samo ciało ciągle
drgają, tańczą, opowiadają emocjonalną choreografią o wydarzeniach z życia
człowieka, niepochlebnych uczynkach. Nagle dołączają do tego swoistego chóru
kobiece głosy zza kurtyny. Jeden jest ciepły, łagodny, uspokajający, bardzo
dziewczęcy. Nazwany zostaje przez bohatera Nitką, bo zaszywa dylematy, ceruje
dziury, przez które próbuje wydobyć się poczucie winy, świadomość grzechu,
podstępnie wypełza natura zła. Drugi to ciemny, wydobywający się głucho z
tunelu, niski, potwierdzający, że jesteśmy z zasady źli. Imię mu dano Pętla. I
chyba ta część duszy przeważa, bo gdy kurtyna się odsłania, stary człowiek jest
związany grubym sznurem, a pomieszczenie, czy może świat, w którym teraz się
znajduje, oplatają różnokolorowe, równie grube liny. Czy spętany je widzi? Co
widzi oczyma duszy? Personifikują się przed nim głosy. To młode kobiety w
czerni. Najpierw głęboko schowane pod rusztowaniami z powrozami, powoli
wychodzą, tańczą onirycznie, płynnie, dotykają się delikatnie, splatają,
przenikają, łączą, odrywają od siebie. To życie przewija się przed oczami umierającego?
Stan jego umysłu rozumiemy przez rzucane przezeń w przestrzeń pytania, gdzie jest? Czy
przed Bogiem? Na sali sądowej? Jako oskarżony przed prokuratorem? W czyśćcu?
Silne poczucie winy, świadomość sprawionych krzywd, egoizm domagają się kary.
Mężczyzna w więzach pragnie usłyszenia wyroku i jego wykonania, ale nie
dostrzega sędziego i kata. Szuka ich, wzywa, chce zakończenia szaleństwa, godzi
się na wszystko. A głosy tańczą. Czarne postacie fruwają między kolorowymi
powrozami, szarpią bohatera. Gdy ten wręcz błaga o Boga bądź jakiegokolwiek
sędziego, obie jego natury stają się jednością, a symbolem tego jest to, że
wspólnie rozplątują więzy mężczyzny. Oto chwila uspokojenia i rozwagi. Umysł
jest jasny i trzeźwy. Stary człowiek już wie, że tylko on sam może ocenić
własne uczynki, stwierdzić winę, zadać karę.
Zbigniew Waszkielewicz w spektaklu
autorskiego Teatru Iota pyta przede wszystkim o naszą odpowiedzialność za
własne uczynki. Rozpatruje możliwości rozpoznawania, bez względu na osobistą
naturę, winy czy może grzechu, bo nie odżegnuje się w spektaklu od istnienia
moralności z ustanowienia religijnego, boskiego. Naturę ludzką, charakter
człowieka, skłonności dzieli jak świat i życie, na dobro i zło. Dwie niby
przeciwstawne siły, ale co rusz przenikające się, zwierające, odpychające a
zarazem łączące, jakby wymieniające się cechami. Czy jest to rozgrzeszeniem,
odpuszczeniem, zrozumieniem? Być może. A co z dwoistością lub jednością natury
ludzkiej? A czy nie chodzi przypadkiem o rozmowę z Bogiem, tak znaną z
literatury jidysz, choćby powieści noblisty Singera? Czyż nasz bohater nie
spiera się właśnie z Bogiem? Podsunięta teza zaprowadza widza do rozumienia
tego swoistego monodramu jako pytań o świat metafizyczny i istnienie duszy w
rozumieniu religijnym (a czy dusza istnieje w innym sensie?). Co byłoby zatem z
naszym poczuciem winy, gdybyśmy nie przebywali naszego życia traktem duchowym,
wybrukowanym religijnymi poleceniami, zakazami, ograniczeniami, sugestiami?
Bohater Waszkielewicza czyni innym dużo tego, co jemu z pewnością byłoby
niemiłe. Ale czy gdyby był od urodzenia wychowany w ateizmie i żył w takim
środowisku, zadawałby pytania o winę i karę?
Wewnętrzna dyskusja bohatera plącze
widza jak rozwieszone na scenie sznury, oplatające bohatera „Więcej niż wiatr”.
Oczywiście nie w negatywnym znaczeniu. Plątanina zmusza do zadawania pytań i
zastanawiania się nad sobą, szukania odpowiedzi i samego siebie. Między linami
zawieszony jest też świat ni to pozagrobowy, ni to metafizyczny, z którego
dochodzą do nas głosy. Są natarczywe, bo każą podjąć decyzję, szukać
moralności, etyki, czegoś między dobrem a złem, podobnie jak bohaterowie
Dostojewskiego, do którego reżyser ma ponoć słabość. W spektaklu można szukać
straszliwych dylematów „Zbrodni i kary” oraz „Braci Karamazow”. Rozmowa starego
mężczyzny z kobietami (a czy kobiece głosy w głowie mężczyzny nie mogą być
rozumiane jako pierwiastek żeński?) przypomina nieco dialogi z fantastycznego
opowiadania „Bobok”. Pośród kilku odniesień do współczesności, między innymi
tematyki LGBT i miłości lesbijskiej, w trakcie przedstawienia pada stwierdzenie
przy okazji wspominania smakowania kawioru, że można nie lubić Ruskich
(ewidentnie język potoczny, chyba niepotrzebny, choć rzeczywiście podkreśla
ciężar dalszej wypowiedzi), ale co ma z tym wspólnego
jesiotr? Czyż nie jest to metafora odsuwania się obecnie od literatury
rosyjskiej w związku z toczącą się wojną? A zatem, można nie lubić Rosjan, ale
czemu od razu i literatury rosyjskiej, Dostojewskiego, Tołstoja, którego to rozważania
religijne ze „Spowiedzi” i „Mojej wiary” także słychać w spektaklu? Być może to
za daleka wyprawa i poszukiwanie za horyzontem, ale monodram bohatera
przypomina także, nie tylko w konstrukcji, monologi z twórczości Thomasa
Bernharda. Sznurków, nitek, supełków, węzełków i końców Zbigniew Waszkielewicz
podsunął widzowi bardzo dużo.
W drugim akcie na scenie występowały
trzy osoby. Zbigniewowi Waszkielewiczowi w roli Powroźnika partnerowały Izabela
Frąckiewicz jako Pętla i Katarzyna Boronowska-Phillips jako Nitka. Obu aktorkom
należą się ukłony za znakomite, sugestywne i przejmujące układy
choreograficzne, które oddawały - a wydawałoby się to niemożliwe - zwiewność,
ulotność, metafizyczność, głosy w naszych głowach, to uspokajające i
umacniające przekonania, to znowu szarpiące, nie dające spokoju, mylące,
burzące tok myśli.
Oto monodram, spektakl, taniec wyborów
moralnych i narzuconych ról życiowych, gdzie krążą pytania o świat
metafizyczny, istnienie Boga, duszy... Oto sztuka zmuszająca do myślenia, szukania
siebie. Zapierająca dech światłem, scenografią i choreografią oraz potęgą
słowa.
Małe sceny domów kultury i bibliotek
mają to do siebie, że kontakt aktorów z publicznością nie urywa się tuż po
oklaskach i wręczaniu bukietów kwiatów. Zwykle jedyną drogą do opuszczenia
sceny jest ta, która prowadzi między widzami. Daje to dość sympatyczną
sposobność do gratulacji, uścisków dłoni, krótkiego bądź nieco dłuższego
omówienia wrażeń, podzielenia się aktorów, twórców i odbiorców własnymi
wizjami, przemyśleniami, dygresjami i uzupełnienia ich. Ze Zbigniewem
Waszkielewiczem, który po skończeniu PWST w Krakowie i następnie prowadzeniu
przez dwanaście lat pracy
artystycznej w końcu zarejestrował w Katowicach Teatr Ruchu i Dźwięku IOTA,
kontakt trwał nieco dłużej, ponieważ przesłałem mu tekst recenzji spektaklu
„Więcej niż wiatr” i telefonicznie o tym poinformowałem. Rozmowa trwała długo.
Artysta przeszedł szybko od ostatniego przedstawienia do niedalekiej, bo już
wrześniowej premiery kolejnej sztuki, oraz projektu, który ma być zrealizowany
w październiku. Jego kanwą będzie granica, od której do siedziby Teatru Iota w
Radziach w prostej linii jest niecałe sto kilometrów. Oczywiście rzecz dotyczy
granicy, która stała się zarzewiem niepokoju, nieszczęść i tragedii po obu jej
stronach. Według Waszkielewicza sztuka powinna spróbować nie tyle uspokoić
nastroje, ale pomóc zrozumieć narosłe konflikty i wynikające z nich dramaty,
odwołując się do humanizmu. Projekt składać się będzie z trzech części. Dwie
pierwsze połączą się w ostatniej, dając odbiorcom przedstawienie, w którym
przenikać się będą nie tylko kultury, ale środki wyrazu, poezja i taniec.
Premiera sztuki „Słowo o szczęściu”
odbyła się w Giżyckim Centrum Kultury 28 sierpnia 2024 roku. Następnie
wystawiono ją w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Olsztynie w Starym
Ratuszu. Zaproszenie od Zbigniewa Waszkielewicza otrzymałem na każde z
przedstawień, ale skorzystałem z obejrzenia ostatniego dnia sierpnia w Gminnym
Ośrodku Kultury w Wydminach, kilka kilometrów od siedziby Teatru Iota. W
przeciwieństwie do małej, kameralnej sceny w Miejskiej Bibliotece Publicznej w
Kętrzynie, gdzie widziałem „Więcej niż wiatr”, scena w Wydminach jest ogromna,
pełna powagi, wręcz przytłaczająca monumentalnością, co podkreślają wysoki sufit
i kolory czerni oraz szarości. Aktor, widziany z krzeseł poniżej poziomu sceny
wydaje się postacią wyplutą przez ogrom wieczności. Boski, rozświetlony aspekt
sztuki, którą przekaże ludzkości.
Z ciemności sceny wyłania się postać
starego mężczyzny. Niedaleko niego stoi kontrabasista. Za nimi w pewnej
odległości widać stelaże, na których wiszą podkowy. Na każdym po kilkanaście.
Za chwilę rozpocznie się monolog bohatera. Instrument może sugerować, że
usłyszymy żale muzyka z noweli Patricka Süskinda, ale w tej sztuce nie będzie o
poszukiwaniu winy, tylko szczęścia. Jeżeli neurotyczny urzędnik znalazł go u
Sary, tak nazywając swój kontrabas, to postać, którą gra Zbigniew
Waszkielewicz, domaga się od innych podpowiedzi, co jest symbolem szczęścia.
Postać aktora zdaje się sugerować
rozgardiasz myśli, bałagan emocjonalny, bo jasne ubranie, które ma na sobie,
jest w stylu bardzo swobodnym, prawie niedbałym, widać wygniecenia, siwe włosy
są w nieładzie, ręce zaś od pierwszych słów towarzyszą wypowiedziom energiczną
gestykulacją. Jednak to pozory. Mężczyzna nie jest szalony. Wspomina młodość i
zastanawia się, dlaczego na tak długo przylgnęło do niego przezwisko
”Szczęściarz”. Wraca do zdarzenia, które zapoczątkowało to, że koledzy zaczęli
tak o nim mówić. Widz nie może teraz nie skierować wzroku ku podkowom. To jasne
przesłanie scenografii. Tyle że podkowa nie symbolizuje szczęścia istniejącego,
nie jest potwierdzeniem, że jej posiadacz jest szczęściarzem, człowiekiem
szczęśliwym. To my, ludzie domagamy się od niej, żeby przyciągnęła do nas
szczęście. Zdaje się, że bohater nie jest przekonany o tym, że był swojego
rodzaju wybrańcem. Kolejne lata życia chyba tego nie potwierdziły i na dodatek
mężczyzna utracił swoją… nie, nie wiarę, lecz wiedzę o rozumieniu i zdobywaniu
szczęścia.
Kto zatem mu teraz wyjawi prawdę? Przez
scenę przemyka zgrabna postać. Izabela Frąckiewicz w białym kostiumie z
czarnymi paskami. To bodziec, wskazówka, podpowiedź, zaprzeczenie,
potwierdzenie? Raz jakby odsuwała mężczyznę na bok i wyciągniętą w stronę
publiczności ręką negowała albo kazała wstrzymać się z podążaniem myślą za
słowami bohatera. Potem prawie, że przylega do niego, mota go, owija, umacnia w
wywodzie, by nagle oderwać się z uśmiechem, co sugeruje przychylność dla
obranego kierunku rozważań, tym bardziej, że na twarzy Ruszałki - tak nazwanej
przez bohatera - gości uśmiech. Gdy zaś ma kamienne lub smutne oblicze,
widzowie są przekonani, że monolog zmierza ku błędnym dywagacjom.
Ruszałka podbiega do podków, które na
drewnianych stelażach przypominają ksylofon, cymbałki, dzwonki, przeszkadzajki,
trójkąty, perkusjonalia, i gra na nich za pomocą pałeczki. Podobnie czyni
Waszkielewicz. Przerywa monolog i uderza. Wraz z dźwiękami kontrabasu tworzy to
swoistą symfonię, która powstaje w wyobraźni kompozytora. Zgrzyt, ostre
przeciągnięcie, kilka niskich, głębokich tonów, szereg dźwięcznych głosów. Czy
w końcu powstanie melodyjna, łagodna dla ucha kompozycja i odbiorca poczuje się
szczęśliwy?
Przy kontrabasie stoi Bogdan Mizerski.
Bohater zwraca się do niego „Piękny Cyganie”. Czyż to nie Romowie byli
symbolami szczęśliwego życia w ciągłym ruchu na tle przyrody przy dźwiękach
muzyki mieszanej z tupotem koni i strzelającymi z ognisk iskrami? W spektaklu
Piękny Cygan, żeby zyskać wolność i indywidualne szczęście, ucieka z taboru.
Pociągiem, który przecież również podsuwa nam myśl o życiu w ruchu, podróży,
szukaniu czegoś, czego nie otrzymaliśmy w miejscu, w którym mieszkamy, co nam
być może ucieka, a my musimy je gonić.
Waszkielewicz swoimi myślami biegnie za
symbolami szczęścia. Przeplata pytania z opowieściami. Pytania są kierowane do
trzech znanych mu kobiet. Wcześniej prawie że potwierdza, iż mężczyzna znajduje
szczęście w ramionach kobiety. Jednak tych kobiet, tych ramion, było zbyt
wiele. Możemy sobie dopowiedzieć, jeśli nie pamiętamy, że Ruszałka wykonuje
wówczas ruch symbolizujący dezaprobatę, może energiczne zdziwienie, żachnięcie.
Mizerski zgrzytliwie przeciąga smyczkiem po strunach. Czy to właśnie w tym
momencie jedna z nich pęka? Przypadek, a może inscenizacyjny majstersztyk?
Pytania brzmią, jakby zostały głęboko
przemyślane, opracowane, zapisane. Kierowane do każdej z kobiet, znanej z
imienia, brzmią tak samo, jak quiz, teleturniej. Między wierszami słychać
prośbę, a nawet domaganie się odpowiedzi, która pozwoli bohaterowi znaleźć
ukojenie, czyli potwierdzenie i koniec poszukiwań. Katalog zamknięty rzeczy,
stworzeń, zjawisk i emocji jest powtarzany. Kobiety odpowiadają nazwami lub nie
znajdują odpowiedników symbolizujących im szczęście. Te, które odsłaniają
przecież ich życie, poddają porównaniu z dźwięczącymi podkowami. Mężczyzna
zdawkowo komentuje odpowiedzi kobiet. Ale wybrzmiewa to tak, jakby był
prowadzącym grę, „no tak”, „dziękuję”, „rozumiem”, „przechodzimy z pytaniami do
następnego gracza”.
Opowieści, które snuje między tym
niby-dialogiem, to historie zapamiętane w ciągu wielu lat. Ot, przykłady, kto
miał jakie szczęście. Jakby się opowiadało gościowi o zdarzeniach, które tworzą
pamięć wsi, miasteczka. Wspomina się je na spotkaniach, weselach, stypach, w
karczmach, siedząc pod gruszą, lipą, przy kominku, ognisku. Tak, Waszkielewicz
kieruje uwagę widza w przeszłość. I nagle z gawędziarza zmienia się w człowieka
kultury. Cytuje trzynastowiecznego poetę perskiego, mistyka. Szuka odpowiedzi w
jego strofach. Ale czy tym samym nie potwierdza, że w liryce można szczęście
odnaleźć? Tylko kto je odnajduje? Poeta czy odbiorca? To tak jakby trochę się
droczył z publicznością, mówiąc, że owego symbolu szczęścia szukamy razem. Ja
na scenie, wy przed nią, stający się kolejnym elementem nie tyle scenografii,
ale częścią inscenizacji, chłonąc razem z bohaterem dźwięki kontrabasu i czując
taneczny powiew Ruszałki. A ona siedzi i się uśmiecha. Czy dlatego, że monolog
zbliża się do dobrego końca? Że ona już wie, co nie pojawiło się jeszcze nawet
w myślach mężczyzny. Widać na jej twarzy łagodność, ukontentowanie, spokój. Tak
spogląda nauczyciel zen, gdy jego uczeń odpowiada właściwie na zadany koan.
Kolejne sentencje filozofów i polityków są już tylko dopowiedzeniami do fraz
Rumiego. Bo czyż one wszystkie nie pochodzą z naskalnych obrazów dawnych ludzi,
których poczucie szczęścia niewątpliwie różniło się od naszego diametralnie?
Widać wysiłek potrzeby odnalezienia
jednego słowa, które stworzy więzi na zawsze, uspokoi starego mężczyznę. Stąd
chyba zwrócenie się w krainy najodleglejszej przeszłości. Już nie rzecz w
indywidualnym łucie szczęścia, ale w słowie łączącym wszystkich ludzi. Czyli
pozostaje odwołanie się do człowieczeństwa? Tam, gdzie słowo jeszcze nie było
wyrażane mową, ale gestem, wzrokiem, dotknięciem. Uczucie.
I podobnie jak w „Odysei 2001” Stanleya
Kubricka w kluczowych dla poznania człowieczeństwa scenach wybrzmiewa poemat
symfoniczny Richarda Straussa „Tako rzecze Zaratustra”, tak epilogowi spektaklu
towarzyszy kantata finałowa IX symfonii Ludwiga van Beethovena, żeby podkreślić
wagę odnalezionego właśnie u naszego zarania atrybutu, przymiotu naszej
egzystencji, o które przez całe życie dopominał się bohater „Słowa o
szczęściu”. I być może tak ciężko mu było je odnaleźć, ba! wypowiedzieć słowo
„Miłość”, ponieważ, jak sam oświadczył, „kobieta jest bardziej wrażliwą”.
Muzyczne podkreślenie zakończenia sztuki
jest koronacją dźwięków użytych w jej trakcie. Muzyka, melodia stanowi tutaj
synonim emocji wyrażanych poza słowem. Współgra z gestem, tańcem, ruchem
Ruszałki, które dołączają do muzyki i tworzą wspólny, pierwszy dla człowieka
gest czułości. Waszkielewicz odwraca historię ludzkości, ponieważ pierwsze u
niego było słowo, tyle że nieporadne, nie umiejące objaśnić szczęścia. Szukać
go zatem należy tam, gdzie wszystko się zaczęło od dźwięku i gestu, by potem
połączyć się w jedno z językiem, mową, umiejętnością wypowiedzi. A kroków na
drodze poznania autor sztuki przekazuje mnóstwo. Choćby ten symboliczny, gdy
człowiek kawałkiem drewna stuka w podkowy i odkrywa dźwięk. Nie da się również
uciec od innego znaczenia „Ody do radości”. Tej współczesnej. Mianowicie hymnu
Unii Europejskiej. Czyż Zbigniew Waszkielewicz nie pokazuje, że szczęścia,
czyli pokoju, dobrobytu i współpracy nie należy szukać właśnie w wielkiej
wspólnocie? Tak jak stary mężczyzna, Ruszałka i Piękny Cygan znaleźli harmonię
mimo różniących się środków wyrażania emocji?
Po spektaklu umawiam się ze Zbigniewem
Waszkielewiczem w Radziach na następny dzień. Krajobrazy wiejskie, kwintesencja
Mazur, ciągną się od Kętrzyna z przerwą na Giżycko. Od skrętu w lewo już tylko
wąska asfaltowa droga. Radzie witają kocimi łbami i ciszą. GPS prowadzi poza
miejscowość, trzeba zawrócić i polną drogą wjechać pod dom Zbigniewa
Waszkielewicza i Teresy Wasilewskiej-Bieniek. To znamienne, ale gospodarz
najpierw pokazuje mi to, co jest wokół domu. Gdy opowiada o obejściu, a potem
również po przejrzeniu otrzymanej od niego książki „Iota w iotę. 35 lat teatru”
(Fundacja Teatr Iota, 2021), zdaję sobie sprawę, jaką wagę przywiązuje do
przestrzeni, której nie jestem w stanie objąć wzrokiem w całości. To
kilkadziesiąt hektarów łąk, lasu, pagórków, dwóch stawów, gdzie były
realizowane wszystkie projekty od czasu przeprowadzki z Katowic w połowie lat
dziewięćdziesiątych. Artysta pokazuje na okno budynku gospodarczego, stojącego
szczytem do mieszkalnego domu, ponoć wybudowanego w 1920 roku, i opowiada, że
właśnie tam odbył się finał premierowego w Radziach spektaklu „Dwoje ludzieńków”,
ostatnia z ośmiu stacji teatralnej
peregrynacji. Na chwilę przerywa o teatrze i rozglądając się jakby
trochę się krygował. Mówi, że ogródki warzywne pozakładane są w wielu
miejscach, ale oczywiście w miarę blisko domu. Uśmiecha się i opowiada, że
służy to temu, iż robiąc przerwy w pracy potrzebuje spaceru, czym jest dla
niego wędrówka od warzywniaka do warzywniaka, podlewając, zbierając plony, po
prostu się przyglądając. Koło szopy (obory, stajni?) jest miejsce, w którym
stał ogromny żeliwny kocioł z ciężką pokrywą. Pojawiał się na końcu spektakli plenerowych, w nim był
poczęstunek, gdy teatr przechodził w realne życie. Widzowie jedli pieczone
ziemniaki (z boczkiem, przyprawami), pili herbatę czy kompot... a przede
wszystkim rozmawiali ze sobą i z wykonawcami. Przez 10 lat kocioł był
łącznikiem teatru i życia… Kotła już nie ma. Potrzebny był dźwig, żeby
go zabrać. Gospodarz teraz żałuje, ale idziemy kilkanaście kroków w kierunku
stawu i tam leży owa pamiątkowa żeliwna pokrywa. Przedzieramy się przez
chaszcze, wysokie trawy, przeszkadzające gałęzie krzewów i te drzew, zwisające
nad ścieżką. Kolejny element scenografii widowiska plenerowego i pamięci
Waszkielewicza. To przyciągnięty, chyba już pusty, pień drzewa i resztki
drabiny. Przechodzimy nad elektrycznym pastuchem (teraz wyłączony, bezpieczny),
mijamy kolejne ogródki warzywne i stajemy przed drewnianym domem postawionym na
wysokich kolumnach. Pan Zbigniew zaznacza, że w środku sam go wykańczał, tam
odbywały się próby teatralne i warsztaty. Wracamy pod pobielony dom i
zachodzimy do wielkiej stodoły, która teraz jest, w porównaniu do pozostałych
budynków, ekskluzywnym mieszkaniem z odnowionymi deskami, ekologicznym
ociepleniem, wszelkimi wygodami i niezwykłym zabezpieczeniem drzwi i okien
przed wilgocią i zimnem.
W międzyczasie Zbigniew Waszkielewicz
opowiada historie o mieszkańcach. Wszystko zaczęło się od mojego pytania, jak
nawiązywały się stosunki z nimi nowo przybyłych. Gospodarz mówi zaproszeniach,
które na premierę wysłał wszystkim sąsiadom, co spowodowało pewne poruszenie,
bo okazało się, że według większości niektórzy nie zasługiwali na wizytę.
Wspomina charakterystyczne, oryginalne postacie, które mogłyby zostać
bohaterami nie tyle sztuki, ale powieści. To wokół nich krąży ludzka pamięć,
będę dla kolejnych pokoleń swojego rodzaju przyczynkiem do przywoływania
pamięci o dawnych Radziach.
Ceglana, oryginalna posadzka. Niski
strop. Długi stół desek. Na nim wszystko, co może kojarzyć się z pracą
artystyczną, pochłonięciem przez sztukę, wykonywaniem zawodu związanego z
kulturą, a jednocześnie wiejskim gospodarstwem. Dopełnieniem niezwykłego
nastroju są rozłożone wokół dojrzewające pomidory.
Zaglądam do podarowanej książki: „Iota w
iotę? Te słowa znaczą, że jest tak dokładnie jak miało być, trafnie, w sam raz,
na miarę zamierzeń. Należy je odczytywać nie jako ocenę wartości artystycznej,
bo mam ją zbyt subiektywną, by przekazywać innym. Słowa te potwierdzają wybór
drogi (…)”; „Nazwa – dlaczego Iota? Od najmniejszej litery greckiej Iota, bo ten
teatr, każdy jego projekt miał się zaczynać najpierw w mojej głowie, czyli w
skali skromnej. Zakładałem, że potem dany pomysł będzie rodził naturalną
potrzebę znalezienia współpracowników… i będzie w tej idei nas więcej, kilka
osób, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt”. Ano właśnie, ludzie,
współpracownicy, goście, przyjaciele. Spotykam ich albo tylko widzę podczas
mojej wizyty. Choćby Piękny Cygan ze „Słowa o szczęściu”, Bogdan Mizerski,
który grywał z Józefem Skrzekiem. Tego ostatniego też widzę na jednym ze zdjęć
w książce. W opowieściach Waszkielewicza pojawiała się często Katarzyna Waraksa
(malarka, śpiewaczka), właścicielka starego młyna nieopodal. Ona, Mizerski,
Izabela Frąckiewicz (taniec, choreografia; występowała w obu widzianych przez
mnie spektaklach) wymienieni są pośród kilkudziesięciu osób opisanych na końcu
książki. Tak zapowiada ich autor: „Wspólników, którzy nas wspierali – w różnych
sprawach i sprawkach pomagali – była ilość niebagatelna”.
Radzie leżą na Mazurach pomiędzy
Giżyckiem a Ełkiem. Spektakle i widowiska plenerowe odbywały się najpierw we
wsi, potem w pobliskich miejscowościach: Gołdap, Wilkasy, Wydminy, Giżycko,
Ryn, Węgorzewo, Kruklanki i nieco dalej: Olsztyn, Lidzbark Warmiński, Biała
Piska, ale ciągle na Warmii i Mazur. Teatr Iota organizował festiwal "Plenery Wielkich Jezior" i
sam w nim też występował wraz z zaproszonymi artystami (teatr, muzyka, sztuki
plastyczne). Poza swoją śląską siedzibę Teatr Iota wyjeżdżał już w
latach 1986-1994, żeby brać udział w festiwalach i przeglądach krajowych oraz
zagranicznych, o czym Zbigniew Waszkielewicz pisze w książce, wymieniając je
wszystkie, szczegółowo opisując
interesującą wyprawę na Festiwal FILO w brazylijskiej Londrinie, wraz z
przygodami związanymi z tym festiwalem. Udział w "Przystanku Gołdap"
tudzież dwóch festiwalach oleckich: "Sztama" i "Przystanek
Olecko" stanowi wyjątkowy rozdział wspomnień Waszkielewicza. Zdaje się, że
wyprawy na Mazury, gdzie w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych czymś
niezwykłym był chociażby „Przystanek Olecko, związały Teatr Iota z Krainą
Wielkich Jezior i być może stały się jednym z powodów poszukiwań nowej siedziby
właśnie tam. Międzynarodowe wyprawy teatralne, które rozpoczęły się na
przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku miały swój
dalszy pod koniec pierwszej dekady wieku obecnego w postaci artystycznych
podróży po Europie od krańców północnych po południowe, od Szwecji po
Portugalię, realizowanych jako projekt
"Pod Gołym niebem - Outdoors, 2008-2009", co Zbigniew Waszkielewicz
uznaje za wyjątkową przygodę, i teatralną i życiową.
Komentarze
Prześlij komentarz