Percival Everett, "James", przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Marginesy, 2025
Druga połowa
dziewiętnastego wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej tuż przed wojną
secesyjną. Ze stanów, które niebawem zjednoczą się pod flagą Południa, uciekają
niewolnicy próbując dostać się na obszary, w których niewolnictwo jest już
zakazane. Wieści o obdarowywaniu wolnością stają się powszechne.
W pewnym miasteczku nad
Missisipi mieszka chłopiec Huck Finn, który z przyjacielem Tomkiem Sawyerem w
zabawach zapędza się pod pobliskie chaty rodzin niewolników. Poczciwym,
niezwykle empatycznym wzrokiem spogląda na nich, zaczepiany przez rozochoconych
młodzieńców, James, mieszkający z żoną i córką i pracujący dla panny Watson w
mieście rządzonym przez sędziego Thatchera.
Dwa
pierwsze rozdziały Percival Everett poświęca na przedstawienie bohatera, szczególnie
zaskakując czytelnika tym, że James posługuje się dwoma językami. Pierwszy
przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla białych panów. To gwara, język dołów
społecznych, dialekt grupy, który ma to środowisko oznaczać, wyodrębniać i
zamykać. Biały Amerykanin, posiadacz wszystkiego ma czuć satysfakcję, że ludzie
im usługujący, będący w ich mocy fizycznej mówią w sposób koślawy, kulawy,
błędny, niepełny, niegramatyczny i z fatalną stylistyką, wręcz plugawy, bo
wówczas czuje się cywilizowany, ważny, wyniosły, mądrzejszy. Wtedy wszystkie
odhumanizowujące czyny wobec czarnych Amerykanów są dozwolone,
usprawiedliwione, ba! konieczne. Sprzedać, pobić, skatować, zabić, zgwałcić,
wykorzystać w jak tylko możliwy sposób jest rzeczą zrozumiałą, czynnością
powszechną i opartą rzecz jasna na prawie. Oczytany, nauczający w swojej chacie
niewolnicze dzieci niczym filozofowie greccy w swoich akademiach, szkołach,
domach, James zdaje sobie sprawę z istnienia innej, wolnej rzeczywistości, ale
i obecnej, zdawałoby się trwałej teraźniejszości, w której ukrywanie własnej
wiedzy staje się jednym ze sposobów na przeżycie. W takim razie po cóż
zdobywanie wiedzy? Z czego to wynika? Wydaje się, że Everett stara się odwrócić
znamienny, jasny podział, którego Mark Twain nie potrafił i nie mógł naruszyć.
Tutaj przecięcie dokonało się za pomocą humanizmu, dającego oczywiste prawo do
bycia człowiekiem wszystkim, bez względu na kolor skóry, pochodzenie, miejsce w
strukturze społecznej. A czyż człowieczeństwo nie jest możliwością a nawet koniecznością,
do poszukiwania mądrości? Stąd zatem kody, ostrożność, swoiste podziemne
państwo niewolników. I być może niewola Jamesa trwałaby przez kolejne lata, aż
do upadku Unii Konfederatów, gdyby panna Watson nie zdecydowała o sprzedaży
niewolnika a sędzia Thatcher nie wyraził na to zgody. A pewnie i sam James nie
podjąłby ryzykownej decyzji o ucieczce, gdyby nie miał żony i córki.
Planu
w zasadzie nie było. Ot, nadzieja przyszłości: ucieczka, odzyskanie wolności i
powrót, żeby wykupić rodzinę z niewoli. I tutaj pojawia się rzeka. Wielka
Missisipi. Jeden z wielkich mitów kolonizacji Dzikiego Zachodu i założenia
Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim granica między zniewoleniem i
humanizmem oraz droga do wolności. I Jamesa, i Hucka dramatyczne wydarzenia
zmuszają do tego, żeby zerwać więź z rodzinnymi stronami. Mimo że powody są
różne, obaj rozpoczną nowe życie, do którego prologiem jest żegluga po
Missisipi. Everett niczym Homer stawia obu bohaterów naprzeciw sytuacjom,
których nie są w stanie przewidzieć. Rzeka miota nimi, jakby z drwiną chciała
pokazać, że dotąd nie znali świata, więc otwiera przed nimi wszelkie
niebezpieczeństwa, pokazuje tragizm losów ludzkich, kruchość życia i
okrucieństwo spotykanych podczas wędrówki postaci. Oczywiście złe fatum nie
trwa ciągle. Autor daje bohaterom nadzieję i sprawia, że obok nich pojawiają
się też ludzie dobrzy. Jednak takich spotyka nieszczęście i pochłania zło
czające się w samej rzece jak i na jej brzegach. Dzieje się tak, jakby ci
towarzysze Jamesa i Hucka byli ofiarami poświęconymi po to, żeby główni
bohaterowie mogli dalej trwać, dalej żeglować, dalej iść. Utrzymywać ciągle
głowę ponad tonią. Wszak obaj są zdesperowani, ponieważ coś utracili a
jednocześnie mają dużo zyskać. Jamesa to droga ku wolności, nie tylko swojej,
ale i żony oraz córki. Z kolei Huck ucieka od opresyjnego ojca pijaka. A co
zyskuje? Na pewno przyjaciela, który, i tu czytelnik chyba nie ma wątpliwości,
jest kimś o wiele ważniejszym niż człowiek, który w końcu doprowadza chłopca do
rejterady.
Powieść
spina klamrami ojcostwo. Nawiasem otwierającym jest niezwykle dramatyczny
obraz, którego James chce oszczędzić swojemu młodemu przyjacielowi. Widok na
wezbranej powodzią Missisipi, do której obaj muszą wejść, zmierzyć się z nią,
żeby pod koniec książki doszło pomiędzy nimi do rozmowy, dopinającej klamry, w
trakcie której James ma już dość niewolniczej mowy. A temu czytelnik nie może
się dziwić. Wszak bohater Everetta prowadzi pamiętnik, taszczy ze sobą książki,
uratowane z tonącego parowca, rozmawia w myślach z Monteskiuszem i Wolterem. To
intelektualista, który do tej pory musiał ukrywać swoje zamiłowania, pasje,
potrzeby, wręcz naturalność. Dość udawania, maskowania i posługiwania się
zniekształconym, prymitywnym angielskim. Także dość tajemnic przed Huckiem.
Czyż to właśnie ten wybuch szczerości a jednocześnie i złości nie dodaje mu
sił, żeby krwią okupić przejście ze stanu niewoli do swobody wyrażania myśli,
wolnego życia z rodziną, zemsty, zerwania więzów i fizycznych, i emocjonalnych?
Czółno
i tratwa kruche to i marne konstrukcje, zwłaszcza do podróżowania po
najdłuższej i najszerszej rzece Ameryki Północnej. U Everetta są symbolem
nietrwałości, nikłej nadziei na szczęśliwe zakończenie podróży Jamesa i Hucka.
Wyobraźnia podsuwa czytelnikowi obrazy chybotliwej egzystencji obu bohaterów.
Drewniane stateczki nie dają pewności, rozbijają się, toną, albo docierają do
obu brzegów Missisipi w nieznanych, groźnych miejscach. Na wodzie są narażone
na staranowanie, ale także przykuwają wzrok. Podróżnicy muszą być ciągle
czujni, spięci, ostrożni. Powoduje to w końcu znużenie a tym samym stają się
łatwym celem. Nie można pozbyć się wrażenia, że los w stosunku do obu wędrowców
nie jest zdecydowany. Raz ich poniewiera, zabiera nadzieję, stawia w roli ofiar,
żeby po jakimś czasie ocalić, dodać sił do dalszej drogi, ucieczki. Jakby stali
wyprostowani na łódce i starali się utrzymać równowagę. Wpadali do wody i
wspinali się z powrotem na pokład. A patrzący z góry bogowie z nich drwili i
dla zabawy zsyłali kolejne niebezpieczeństwa stawiając na ich drodze ludzi,
którzy zakładają na bohaterów nie tylko metaforyczne więzy i łańcuchy.
Percival
Everett napisał znakomitą książkę. Można w niej wyodrębnić kilka niezwykle
interesujących płaszczyzn zamkniętych w fabule dramatycznej odysei. Po pierwsze
Mark Twain, do którego twórczości Everett dopisał niejako epilog, swoisty
pamiętnik niewolnika Jamesa, mogący ujrzeć światło dzienne dopiero po stu
pięćdziesięciu latach, kiedy to afrykańscy niewolnicy zostali wyzwoleni, byli
mordowani, torturowani i bici przez Ku Klux Kan, palono im warsztaty i sklepy,
wyrzucano z barów i autobusów, siedzieli w oddzielnych wagonach, by w końcu
pójść do polityki i na uniwersytety oraz pisać literaturę, w której pamięć
historyczna potrafiła uzupełnić powieść przygodową. Po drugie James zamienia
się z Huckiem Finnem miejscami. Sfingowanie własnej śmierci, żeby uciec od
przemocowego ojca traci odrobinę siłę
przekazu w porównaniu z tragicznym losem Jamesa, jego żony i córki. Huck się
uwalnia, James walczy o życie swoje i rodziny. Aczkolwiek jest tu gdzieś
przewrotność. W dialogach między nimi. Nie w długich wywodach, które są
zarezerwowane dla myśli Jamesa, ale krótkich zdaniach, pytaniach, czasami
niedopowiedzeniach i usilnych próbach zrozumienia sposobu rozumowania
adwersarza. Wręcz można zobaczyć ich obydwu, kiedy nawet nie przerywając
jakiejś czynności, z pochyloną głową, dręczą się nad odpowiedzią lub próbują
składnie zadać pytanie. Jakby zawstydzeni, niepewni. Często w tych rozmowach
przewija się rola człowieka. I tego zniewolonego, i białego pana. „- Ja żem
twój syn, to prawo mówi, że i niewolnik. – Ja już wspomniałem, nie wiem, co
prawo stanowi wobec ciebie. Ale przestań tak mówić. Brzmi to absurdalnie. Poza
tym nie znasz tego języka. – To musisz mnie go nauczyć. – Nie musisz go znać. –
Jestem czarnuchem jak ty, jak mój tata. – Nie jestem czarnuchem – powiedziałem
mu. – Możesz być, kim chcesz. Zwłaszcza ty. Możesz być biały albo czarny” [1].
Po trzecie przemiana głównego bohatera w iście baśniowym czy mitycznym rysie.
Wszak podczas swojej wędrówki ku obiecanemu samemu sobie szczęściu, oprócz
czyhających zagrożeń, James spotyka oddanych przyjaciół, ludzi pomagających
bezinteresownie w imię szczytnego celu, ważnego moralnie, humanitarnego,
obiektywnego etycznie, ot tak po prostu ludzkiego. Towarzyszy rozumiejących
upór Jamesa, jego nieodparte dążenie do odzyskania wolności i uratowanie
rodziny. W takiej baśniowej wędrówce bohater nie może odwracać się do tyłu i
musi korzystać z czarodziejskich znaków i przedmiotów, których rolę w powieści
odgrywają ludzie. Przemianę czy też otrzymanie szczęścia należy odkupić utratą.
Czyli coś wybrać. Przynajmniej dwa razy bohater staje przed takim dylematem.
„Obaj mnie wołali, jeden, a potem drugi. Byli w równej odległości ode mnie, ale
nie blisko siebie. Poczułem, że jestem przykładem w wywodzie jakiegoś marnego
filozofa. Huck osunął się pod powierzchnię i wypłynął, bił wodę rękami. Norman
szamotał się ze swoją deską. Zastygłem w miejscu, nie mogłem ruszyć się w żadną
stronę, choć musiałem wybrać jedną” [2]. Po czwarte jest to opowieść o Ameryce
Północnej końca dziewiętnastego wieku, o schyłku niewolnictwa w Stanach
Zjednoczonych, gdzie okrucieństwo wcale nie traci na sile. Wręcz przeciwnie.
Jakby przeczuwało zbliżający się powoli koniec wszechmocnej opresji i w wielu
miejscach się wzmagało. Po takim kraju wędruje rzeką kronikarz zaopatrzony w
notatnik i ołówek. Zerwał się z uwięzi, żeby zapisywać głupotę prawie
wszystkich białych i niektórych zniewolonych Afroamerykanów. Do jednych i
drugich wiedza jeszcze nie dociera. Pierwsi są w kieracie własnej przemocy,
dumni wyższością rasową, otrzymanym od Boga prawem do dominacji i uprawnieniem
do posiadania tych, których jeszcze nie uważają za ludzi. Do drugich jeszcze
nie docierają zmiany. Miejsce przy kotle parowca uważają za swój świat na
zawsze, a ingerencję traktują jako zagrożenie własnego bezpieczeństwa, zamach
na trwale ustalone reguły. Missisipi to trakt podróżny. Oddalenie się od niego
pozwala Jamesowi opowiadać czytelnikowi o ludziach, którzy ten kraj tworzą i
będę za chwilę zmieniać. Bohater weźmie w tym udział. Zanim to jednak nastąpi
wraca tam, gdzie rozpoczęła się jego wędrówka. Tam właśnie jest świadkiem
okrucieństwa wyjątkowego, przemocy seksualnej, co spowoduje, że dylematy
zostawi za sobą. James mści się nie za siebie, ale wszystkie niewolnice,
potencjalnie za swoją żonę i córkę: „- Aby te minuty nie poszły na marne,
nadzorco Hopkins, poproszę cię, byś pomyślał o kobietach, które zgwałciłeś.
Pomyśl o Katie. Pomyśl o jej strachu, jej głosie, jej błaganiach, żebyś
przestał. (…) I nie obchodziło mnie, że nie żyje i nie może usłyszeć tych
ostatnich słów. On się nie liczył” [3]. Słyszy jednak te słowa czytelnik. I
wie, że wypowiada je Percival Everett, profesor anglistyki. Dopiero po stu
pięćdziesięciu latach, żeby pamiętać, zdać sobie sprawę, zrozumieć ból i
przerażenie nie jednej zniewolonej kobiety, nie jednego zamordowanego
mężczyzny, ale całego tłumu ludzi o ciemnym kolorze skóry, którzy w
dzieciństwie nauczyli się władania doskonałym angielskim, czytali ukradkiem
książki w bibliotekach swoich panów i przez lata doskonalili udawanie gorszych,
żeby przeżyć.
Gdyby
nie przemoc, tragedie, opresyjność, powieść Everetta byłaby przewrotna.
Prowokowałaby uśmiech. Taki sobie żart z białych Amerykanów z „pasa słońca”,
którzy w roku wydania „Jamesa” wybrali na prezydenta Stanów Zjednoczonych
Donalda Trumpa. Tyle że książka dyskutuje nie tylko z Markiem Twainem, nie
tylko opowiada historię człowieka, którego dziewiętnastowieczna literatura
odsunęła na bok, jak wszystkich jemu podobnych, nie tylko przywraca im za
sprawą Jamesa należne miejsce. Percival Everett dyskutuje z historią własnego
kraju, znakomitą epiką wpisując się w rozpoczęty nurt odtwarzania tego, co
wstydliwe, ukryte, odsunięte na bok.
___
[1]
Percival Everett, "James", przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Marginesy,
2025, s. 276.
[2]
Tamże, s. 267.
[3] Tamże, s. 307.

Komentarze
Prześlij komentarz