Michał Urbaniak, „Lista nieobecności”, Mova, 2020
U autora „Listy
nieobecności”, mimo że porusza się w krajobrazach znanych większości
czytelników (blokowisko, koniec PRL-u, przełom dwudziestego i dwudziestego
pierwszego wieku, czasy prawie współczesne) i polskiej problematyce
społeczno-obyczajowej, nie ma jednoznaczności. Nie koncentruje się na,
powiedziałbym, jednym nieszczęściu. Trzydzieści lat polskości pokazuje jako
okropną, ciemną, wilgotną, głęboką sztolnię, w której kumulują się najgorsze ze
zdarzeń dla ludzi próbujących w jakimś polskim mieście w miarę normalnie
pracować, mieszkać, mieć dzieci, wiązać się w związki. Okazuje się, że żadne z
tych pragnień czy zobowiązań nie gwarantuje spokoju, każdy wybór jest zły,
wszystko jest powiązane siecią przyczyn i skutków, z tym że sieć ta jest
splątana, pokryta węzłami, jakimiś grudkami, poprzerywana. U Michała Urbaniaka
nie da się jej rozplątać, rozłożyć swobodnie na poszczególne nitki. Los
rozrzucił puzzle na miliony elementów. Bohaterom udaje się je poukładać tylko
gdzieś po bokach, zobaczyć fragment obrazu. Niemożliwe jest ułożyć życie,
którego piękna całość widnieje na opakowaniu. Ale to ta niemożliwość prowokuje
dramaty? Czy tragedie spowodowały rozrzucenie puzzli? W „Liście nieobecności”
nie znajdujemy odpowiedzi. Za to autor daje nam wszechobecną śmierć. Tę
fizyczną, nagle przychodzącą, zimną i nieruchomą tuż przy nas. I tę obiecaną,
zapowiadaną, pełznącą każdego dnia, czasami zatrzymaną na chwilę przez miłość,
partnera, przeprowadzkę, pracę, małżeństwo, dzieci. Czymże one jednak są, gdy w
naszej rzeczywistości istnieją homofobia, gwałt, samookaleczanie, odrzucenie
przez rodziców, tęsknota, strach? Lektura powieści podsuwa czytelnikowi obrazy
szare, mgliste, niepełne. Są przepełnione wyłaniającymi się zewsząd potworami o
niewyraźnych kształtach. Fabuła jest historią zdrad, samobójstw, nieudanych,
toksycznych związków, karania siebie i samosądów na najbliższych współczesnych
galerników wrażliwości. Ta książka jest o nich, ale i o śmierci. Jednak śmierć
stanowi jedynie punkt zwrotny dla sposobu myślenia bohaterów o sobie, zmiany
relacji z bliskimi, wyzwolenia tajemnic. „Kiedy przyszła pierwsza fala bólu,
zacisnął powieki. Starał się uciec myślami, ale nie potrafił. Ból był wszędzie.
(…) Poczuł uderzenie w kark. (…) Musiał się poddać. Oparł się policzkiem o zimny
beton. Próbował zapanować nad krzykiem. (…) Oberwał pięścią w twarz. To nie
bolało tak bardzo. Ważne, że tamta męczarnia dobiegła końca. Poczuł na
policzkach łzy. Spojrzał na swoje drżące nogi, na spodnie opuszczone do
kostek”[1].
Umiera Artur Hnat, mąż
jednej z głównych bohaterek, Zuzanny. Od tego momentu, poprzedzonego prologiem
- w którym, podobnie jak w epilogu, fabuła dotyka wydarzeń dziejących się dużo,
dużo później - czytelnik poznaje rodziny obu małżonków. One, tak jak Zuzanna i
Artur, obciążone są mniej lub bardziej dramatycznymi tajemnicami z przeszłości
i teraźniejszości, oraz czekającymi w przyszłości tragediami, co okazuje się
pod koniec książki. Michał Urbaniak zawiązuje kilka głównych wątków, które
rozwijają się w miarę podsuwanych rozdziałów. W zależności od tego, jakich
miesięcy i lat dotyczą rozdziały, których tytuły stanowią tylko przysłówki z
datą w nawiasach, poznajemy tragiczne wyjątki z życia syna Zuzanny, Krzysztofa,
jego partnera Jakuba, małżeństwa sąsiadki Danki, brata i bratowej Artura, czyli
Janka i Honoraty. Poboczne wątki, prawie marginalne treściowo, ale o ładunku
emocjonalnym wcale nie mniejszym, oddaje autor
pierwszemu małżeństwu Zuzanny, jej matce, siostrom Artura, najmłodszym
dzieciom Zuzanny i Artura. Czytelnik dość szybko orientuje się w
konfiguracjach, problemach i dramatach. Postacie, dzięki przypominanej co rusz
przeszłości, nabierają straszliwego tragizmu. Odbiorca nie jest zaskoczony.
Wzbiera w nim ogromna fala współczucia. To bodziec do osobistych reminiscencji,
refleksji, dygresji. Każdy kawałek historii, ułożony przez autora w odpowiednim
miesiącu i roku, wydaje się nosić piętno. Nawet jeżeli Zuzanna czy Jakub, a w
końcu Krzysztof, wypowiadają żarliwe słowa o miłości, tęsknocie, pragnieniu,
żeby było już dobrze, to owe blizny, tatuaże, szkarłatne litery, czarne lilie
nie dające się usunąć z duszy, snu, pamięci, serca, umysłu każą z powrotem
zejść do emocjonalnej sztolni. Dla każdego z nich najgłębsze, podziemne
korytarze pełne są czegoś innego. „Ty też masz wspomnienia, od których chcesz
uciec? (…) Na pewno masz, każdy ma własne piekło, co?”[2].
Autor nie tyle opowiada
o stricte współczesnych deficytach, ale o niemożności dostosowania się do życia
w związkach ( a szerzej - w społeczeństwie) osób pożądających ciepła, jasności,
szczęścia, jakiegoś blasku. To pragnienie jest tak silne, tak bolesne, że każda
z postaci szuka innego remedium. Zuzanna, mimo że ma ogromne poczucie winy z
powodu rozwodu i pozostawienia syna u matki („Ostatnio zarzucił mamie, że jak
był mały, to go zostawiła na całe dzieciństwo. Obruszyła się: «Co ty
opowiadasz, Krzysztof, jakie całe dzieciństwo?! Nie było mnie trzy lata,
niecałe nawet, a przyjeżdżałam do ciebie, pociągami się tłukłam, co dwa
tygodnie, czasami co tydzień»”[3]), godzi się na rodzenie kolejnych dzieci
(„Nigdy nie chciałaś mieć dzieci! Cieszyłaś się! Całe to małżeństwo to
nieporozumienie!”[4]. Artur i Janek nigdy nie poradzili sobie ze śmiercią
swoich małych siostrzyczek i szaleństwem matki, stąd nie potrafią oddać się
całym sercem i duszą małżeństwom. Jakub, uświadamiając sobie własny
homoseksualizm, mając homofobicznych rodziców, oddaje się erotycznym przygodom
pod zmyślonym imieniem. Zdaje się być tylko pasażerem tramwaju życia, z którego
chce wysiadać, nie czekając na przystanki („Kiedyś próbował się zabić, miał
siedemnaście lat, zbyt dobrze wiedział, w jakim kierunku zmierza. Rodzice wyszli,
mieli wrócić późno. Poharatał sobie żyły, siedział w wannie pełnej stygnącej
wody. Trzymał nóż, którym mama kroiła chleb i zeschłe ciasto z cukierni na
podwieczorek”[5]). Krzysztof, jednocześnie kochający matkę i nienawidzący jej, nieznoszący ojczyma, jest zimny („Jak kochasz, no to kochaj sobie – powiedział
w końcu. – Przecież nie bronię ci mnie kochać. Kochaj sobie, no”[6]), gardzi
otoczeniem, stosunki z ludźmi traktuje jak dane do matematycznych działań.
Michał Urbaniak nie musiał tworzyć przejrzystej
fabuły. Logicznego ciągu zdarzeń. W emocjach, szaleństwie, depresji, poczuciu
winy nie ma przecież logiki. Są zdarzenia zaprzeszłe, utkwione w
podświadomości. Jeden dzień, jedno drobne wydarzenie, a lawina dramatów porywa.
Często zostawia człowieka poranionego, wycieńczonego, ale zdolnego do dalszego
życia. Bywa jednak, że dla niektórych lawina wydaje się wyzwoleniem. To
nieuratowani. W „Liście nieobecności” mowa jest o wszystkich.
Wydaje się, że bohaterowie tej powieści
przemykają się albo suną chodnikiem jak najwolniej, w jakimś koszmarnym
marazmie. Tuż pod ścianami kamienic, trąc łokciem o zimne ściany, wystające
wielkie, dziewiętnastowieczne kamienie wysokich podmurówek. Gdy w kuli
zbudowanej z matowego szkła robi się zbyt duszno, przechodzą na drugą stronę.
Tam, gdzie od jezdni dzieli tylko wąski krawężnik. Tutaj dłonie obijają się o
słupki znaków drogowych. Nie muszą spoglądać w górę. Na szczęście. To zbyt
poważny wysiłek. Znają na pamięć informacje tuż nad nami: przejście dla
pieszych, zakaz zatrzymywania, zakaz skrętu, ograniczenie prędkości. Siniejące
od uderzeń ręce nie bolą. Do ściśniętej, jakby przygotowywanej do lobotomii
głowy nie dochodzą fizyczne sygnały. Katatonia na wyciągnięcie ręki. Zmęczenie
straszliwym łomotem gdzieś w środku głowy prowadzi z powrotem. Do któryś
czterech ścian. Na jednym lub drugim osiedlu. Tam właśnie zmierzają bohaterowie
powieści.
Nikt z nich, głównych
bądź drugoplanowych postaci nie jest przez autora oszczędzony. Ich miotanie się
w kolejnych mniejszych czy większych mieszkaniach, na innych osiedlach,
niższych, wyższych piętrach potęgują w fabule powieści przenosiny w czasie co
kilka, kilkanaście stron. Pisarz ten diabelski młyn czasu, przestrzeni i emocji
umieszcza w okresie mniej więcej trzydziestu lat. Rozdygotana, nerwowa, drżąca
atmosfera uzyskana jest jeszcze przez jeden zabieg. Urbaniak zdecydował się na
triadę uzależnionych od siebie elementów. I właśnie ostatnim z nich są myśli i
wypowiedzi bohaterów. Rozedrgane, powtarzane, niespójne, z mnóstwem kropek i
przecinków. Słowa, króciutkie zdania wydają się połykane albo z trudem
wypychane. Czasami, gdy fabuła biegnie bardzo szybko, bądź gdy czytelnik wpadł
w to kłębowisko wężowych, oślizłych, ciągle ruszających się, nie do pozbycia
się myśli, wyobraża on sobie, wręcz widzi jedną z opisywanych postaci, gdy ta
siedzi w ciemnej kuchni z głową podpartą rękoma, które są nabrzmiałe od ucisku.
Palce nabierają kolorów niezwykłych. Granice czerwieni i bieli są wyraźne jak
na mapach. Siny odcień żył pojawiający się na przegubach i przedramionach
stapia się z taką samą barwą na skroniach. Jakby głowa i dłonie były jednym
organizmem. Sugestywnie pisze Michał Urbaniak. Słyszymy z łazienki histeryczne
wymioty. Czujemy gaz ulatniający się z kuchenki i widzimy stojącą przy niej
dziewczynkę. Prawie, że dotykamy lepkiej od nasienia pościeli. Zapach krwi z
pociętego ciała młodego mężczyzny wydaje się nam wszechobecny.
Sam tytuł powieści
zdaje się dotyczyć osób, których śmierć jest przyczyną dramatów osób żyjących.
Ich nieobecność stała się obecna w życiu najbliższych. Ciężar tego istnienia –
nieistnienia rozszerza się na kolejne osoby, z którymi wiążą się główni
bohaterowie. Autor w epilogu dość dosadnie to podkreśla. Ale czy tak jest na
pewno? A może to żyjący za sprawą wyrządzonym im krzywd, psychicznych i
fizycznych gwałtów stali się nieobecni? Coraz mniej są z partnerami,
małżonkami, dziećmi, sąsiadami? „Artur, one nie żyją. (…) Nie żyją od
osiemdziesiątego trzeciego roku. Jedna wyszła przez okno, druga zmarła we śnie.
Widziałeś ich trupy, twoja matka je kołysała. Byłeś na pogrzebach. Co tydzień
wsiadasz w autobus i jeździsz na cmentarz! One umarły, kiedy to pojmiesz?! Nie
ma Boga, nie ma żadnego nieba! Nigdy ich nie zobaczysz! One nie żyją! (…)
Jesteś nienormalny! Ciebie powinni zamknąć jak twoją mamuśkę”[7]. Ich
nieobecności uczą się najbliżsi, stając się tak samo nieobecnymi dla tych,
których będą starali się kochać, tym żarliwym, spragnionym, nieumiejętnym
uczuciem.
___
[1]
Michał Urbaniak, „Lista nieobecności”, Mova, 2020, str. 202-203
[2]
Tamże, str. 255
[3]
Tamże, str. 57
[4]
Tamże, str. 229
[5]
Tamże, str. 61
[6]
Tamże, str. 161
[7]
Tamże, str. 207
Komentarze
Prześlij komentarz