Roman Warszewski, „Pierwsza wojna polsko-indiańska (Ameryka Łacińska w pół drogi)”, Bernadinum, 2023
W czasach, kiedy prawie już zapomniano o
„El
Cóndor Pasa” w wykonaniu duetu „Simon and Garfunkel”, a miejsce młodzieżowej
literatury przygodowo-podróżniczej zaczęły zajmować powoli nowo odkryte powieści,
nagle peruwiańska ballada za sprawą zespołu Varsovia Manta stała się jednym z
songów kojarzonych z subkulturowym buntem, ale także niezwykłym tłem dla
fascynującej lektury książek Gabriela Garcíi Márqueza i Julio Cortázara. Jednak selwa, pampa, płaskowyże, Andy i
wioski, po których piaskiem co rusz zawiewa wiatr, po latach zniknęły za
horyzontem wyobraźni i pamięci. Czasami obrazy z Ameryki Łacińskiej i jej
historię przywraca nowe wydanie Mario Vargasa Llosy, pojawienie się kolejnej
powieści Roberto Bolaño czy seria „Las Américas – Nieznana Klasyka Literatury Latynoskiej”. Ale
dzieje się tak tylko przez chwilę, ot, kilkudniowa, choć wstrząsająca i
paraliżująca, podróż do jednego czy dwóch miejsc, do kilku zdarzeń, pewnych
ważnych lat w dziejach splecionych w literackich wątkach. To nie jest zatem
wieloletnia podróż po Ameryce Łacińskiej, zanurzenie się w niej tak mocno i
głęboko, żeby poczuć piasek i kamienie pod stopami, pot spływający po plecach i
widzieć kątem oka przechadzające się obok wielkie cykady. Żeby stało się
odwrotnie, należy przystanąć, zapatrzeć się, zamieszkać, zapamiętać, przeżyć
historię, zboczyć ze szlaku podręcznika i na nowo przeczytać. I ten ogromny
kontynent, i wywodzących się stamtąd wielkich pisarzy. Potrzebny jest jakiś prolog,
wstęp czy może przewodnik, który niekoniecznie będzie chciał opowiadać o Machu
Picchu, Cuzco, Tenochtitlán i Palenque. Tak,
wspomni, wymieni, odeśle do bibliografii i skieruje uwagę w całkiem inne
strony. Te, które przemierza od trzydziestu pięć lat, mając tam wielu znajomych
i przyjaciół, od przygodnych kierowców po sławnych naukowców, ulubione
pensjonaty i hotele, z których uciekał z poczuciem obrzydzenia, szczyty, na
które wspiął się podczas ostatniej podróży, rzeki, które działały na niego jak
koka albo ayahuasca.
Roman Warszewski lubi
przystawać w pół drogi. W „Pierwszej wojnie polsko-indiańskiej” robi to
dwadzieścia dziewięć razy. Owe przerwy wynikają albo z przygotowań do
nadzwyczajnej, trudnej, fascynującej wyprawy, albo ze spotkań z historią, która
zaczęła się kilka tysięcy lat temu, gdzieś pod piramidą wyglądającą dziś jak
pagórek o zbyt regularnym kształcie, albo w końcu z zaplanowanych bądź całkiem
przygodnych rozmów z ludźmi. Oczywiście wszystkie te opowieści, wydarzenia i
spotkania nawzajem się przenikają, wynikają jedno z drugiego, są i przyczyną, i
skutkiem, w zależności od tego, jak toczy się podróż samego autora.
Autor nie przedstawia
czytelnikowi jednej własnej podróży po Ameryce Łacińskiej. Trudno nie oprzeć
się wrażeniu, że książka stanowi wyselekcjonowany zbiór esejów, opisujących nie
tyle najciekawsze miejsca kontynentu, ale kompendium wyjątkowych przeżyć
podróżnika, w trakcie których w jakiś niezwykły sposób pobudziła go historia,
człowiek lub zdarzenie. A wokół nich narosły opowieści z mnóstwem dygresji,
wspomnień, przemyśleń i ekscytacji. Czytelnik nie znajdzie w książce
poukładanych historycznie wydarzeń ani z podróży autora, ani dziejów Ameryki
Łacińskiej. Nie ma tutaj wyraźnego szlaku, po którym porusza się podróżnik, nie
da się go wyznaczyć na mapie. Każdy z kolejnych rozdziałów jest niespodzianką,
tajemnicą. Podobnie jak kontynent, na którym tajemnica czai się za zakrętem
rzeki, załomem skalnym, na ścieżce wyciętej w dżungli, czy w spotkanym
człowieku. Opowieści zdają się być obrazami Ameryki Południowej, pojawiającymi
się, gdy człowiek-orzeł krąży nad ziemią głową w dół, przewiązany w pasie
długim, mocnym powrozem, który zastępuje pasek, zataczając coraz szersze, coraz
powolniejsze, coraz bardziej dostojne kręgi. „Ludzie chcą wiedzieć, jak było
tam na górze i co stamtąd widzieli…” [1]. Roman Warszewski też chce wiedzieć,
ba! on chce widzieć!
Pisarz-podróżnik
rozpościera wielką mapę kontynentu albo otwiera powoli kolejne karty atlasu.
Poszczególne miejsca zaznaczone są przez odkrycia archeologiczne, konkwistę,
dziewiętnastowieczną emigrację z Europy, dwudziestowieczny terroryzm,
indiańskie plemiona stroniące od cywilizacji, wioski bez prądu i doprowadzonych
dróg, najwyższe szczyty Andów, ślady największych kultur Ameryki Południowej i
Środkowej, pisarzy tutaj urodzonych albo tworzących na kontynencie, znajomych
spotykanych podczas wieloletnich podróży autora i osób, które tylko zagościły w
życiu Romana Warszewskiego, anonimowych i znanych z imienia.
Opowieści zawarte w
„Pierwszej wojnie polsko-indiańskiej” przypominają trochę bajki. Morał z nich
płynący bywa czasami głęboko ukryty, niejasny, osnuty tajemnicami, wymagający
od czytelnika wysiłku, swojego rodzaju walki ze zdziwieniem w trakcie
odkrywania meandrów Ameryki Łacińskiej. Innym razem pojawia się już w trakcie
opowiadanej historii, bądź jest nieodłącznym towarzyszem podróży samego
pisarza. Bywa też ich kilka, ponieważ Warszewski często snuje jednocześnie
wiele opowiadań. Wyprawa pisarza nagle potrafi zmienić bohatera i wokół niego
toczyć fabułę czy wątek. Wówczas dygresje zamieniają się z nimi miejscami. Owe
puenty, prawie sentencje, konkluzje i refleksje tworzą przed czytelnikiem
niezwykle szczegółowy obraz kontynentu, choć wydaje się z pozoru bardzo
poszarpany, jakby w kawałkach. Często niezwykle smutnych i krwawych.
Wydaje się, że autor
specjalnie odrzuca i omija powszechnie znane trasy wycieczek, wiadomości z
przewodników turystycznych. Chyba tylko trzykrotnie poświęca swój czas, żeby
odwiedzić takie okolice. Dwukrotnie pojawia się na literackim terytorium.
Odwiedza wybrzeże, szukając w Callao baru „Katedra” Maria Vargasa Llosy. Zaczepia przechodniów,
rozpytuje, w końcu otrzymuje instrukcje i krąży taksówką po placach i
odbiegających od nich ciasnych uliczkach, w których kierowca boi się wysiąść z
samochodu. „Katedrę” pokazuje palcem miejscowy: „- Został zlikwidowany. Był tam
na rogu. Wiele razy spotykałem się tam z przyjaciółmi i piłem piwo. Teraz jest
tam parking” [2]. Za drugim razem jest w Hawanie. Pieniądze otwierają kłódkę,
odwijają łańcuch. Jednak strach przewodnika jest tak ogromny, że Finca Vigia
tonie w ciemnościach, a zadośćuczynieniem za nie, bezpłatnym, jest chwila,
której nie doświadczy nikt ze zwiedzających obecne muzeum: „- Jak chcesz,
możesz jeszcze usiąść przy biurku, przy którym pisał listy. Bez dopłaty. Na nic
innego nie ma już czasu” [3]. Ostatnia wyprawa, której cel jest znany nawet
niespecjalnie zainteresowanemu Ameryką Łacińską czytelnikowi, dotyczy
płaskowyżu Nazca. Ależ nie, Warszewski poprawia wielokrotnie, Nazca to równina.
Do rysunków czytelnik dociera dopiero przez opowieść o Paulu Kosoku i Marii
Reiche. Tam zatrzymuje się przy Erichu von Dänikenie
i wysłuchuje rozmowy pisarza z Jorge o lataniu.
A potem zostają już
tylko najwyższe szczyty, kultury sprzed pięciu tysięcy lat, petroglify, do
których trzeba się przedrzeć selwą lub dostać po rzecznej mieliźnie najpłytszą
z łódek, konkwistadorzy, demony w jeszcze niedawno niedostępnych górskich
wioskach, Polacy karczujący lasy, Che Guevara i Świetlisty Szlak.
Peru sprzed blisko pięciu tysięcy lat to miejski ośrodek,
położony ćwierć tysiąca kilometrów na północ od Limy. To tam późniejsza
profesor na Uniwersytecie San Marcos w
stolicy Peru konfrontuje się z mizoginizmem na gruncie odkryć archeologicznych,
a opowieść o najstarszych piramidach w Ameryce Południowej przeradza się w
historię peruwiańskich walk o koncesje na badania naukowe. Schodząc z tęczowego
pięciotysięcznika, Warszewski kieruje się aż do Ayacucho, gdzie pod murami
poprzedzającej Inków kultury Wari przypomina o walkach z konkwistadorami, co
jest z kolei przyczyną do dwudziestowiecznej opowieści o wolności Ludzi
Kamienia, młodej partyzantce i zemście Świetlistego Szlaku w postaci ośmiu tez
wbijanych gwoździami w ciało „wyzyskiwacza” i „kapitalisty”. Spotkanie z
demonem niepamięci miłośników literatury złości i przeraża. Jednakże o wiele
groźniejsze złe duchy mieszkają w górskich wioskach. Dorosłe już dzieci ojców
odpowiedzialnych za krwawe wydarzenia milczą, nie chcą pamiętać, ledwie wychylają
się zza drzwi. Mimo tego aparaty fotograficzne w dłoniach przyjezdnych drżą a
palce dziwnie blisko do siebie przywierają. Literatura i Sendero Luminoso
poświęcone zostają na ołtarzu stanowiska archeologicznego sprzed czterech
tysiąca lat. Ale fascynacja to tylko bardzo krótkie odwiedziny i szybkie
strzelanie migawek. Dla autora i czytelnika niezwykłością jest podróż, którą
zapewnia peruwiański rząd, przypominająca wyprawę z „Ceny strachu”
Henri-Georgesa Clouzota, z tym że eksplozjom towarzyszą uderzenia głazów w
karoserię samochodu, a pasażerom wydaje się, iż słyszą wystrzały z karabinów.
Wytrwałość białego człowieka w przekraczaniu granic anekumeny doprowadza go
wkroczenia na świętą górę w poszukiwaniu lodowca i współczesnych Indian
najbliżej spokrewnionych z Inkami, z którymi spotkanie zaaranżowane zostaje
podstępem.
Wędrówka przez Andy
doprowadza do najwyższego szczytu w kolejnym kraju, Ekwadorze. Tam religią jest
hiperwentylacja. Zamiast tęczy i oikoumene największą rolę odgrywa zmęczenie, wysiłek. Podróżnik nie
zamierza składać w ofierze ani siebie, ani swoich okularów… Podobna historia
przydarza mu się kilka tysięcy metrów niżej, po drugiej, wilgotnej stronie
Andów, gdy szuka Warszewski szuka swojego El Dorado, największego petroglifu w
peruwiańskiej Amazonii, docierając tam, gdzie nie stanęła stopa nawet Jana
Kalinowskiego, założyciela parku Manú.
W Hawanie obok
literatury leży drewno balsa. A raczej szybko znika, ponieważ "na Kubie
(...) słowo balsa już dawno zaczęło oznaczać także nadzieję. Nadzieję pisaną
przez wielkie N" [4]. Znika wraz z beczkami i wielkimi oponami, które
ledwie mieszczą się w wąskiej uliczce prowadzącej do warsztatu, garażu, skąd
przez wiele dni i nocy będzie słychać stukanie, piłowanie, wiercenie. Dla
gringo z amerykańską wizą nadzieja nie zaczyna się od wielkiej litery,
ciekawość zaś spada wprost proporcjonalnie do przechyłu tratwy.
Trzeciego wielkiego
pisarza spotykamy w stolicy Kolumbii, Bogocie, gdy prawie traci maszynę do
pisania, ale w nagrodę za strach Gabi zdobywa przyjaciela, El Commandante. Ale
w Kolumbii, chociażby w piwiarni w Cartegenie de Indias, można posłuchać o
wiele ciekawszych opowieści o literatach. Chociażby bardzo pikantnych plotek o
sporze dwóch noblistów.
Pamiętajmy, że jesteśmy
w Ameryce Łacińskiej, gdzie katolicyzm przyjął pod swoje opiekuńcze ramiona
prekolumbijskie wierzenia. Albo odwrotnie. „(…) dla Latynosów jest tym samym,
czym dla Europy Lourdes, Fatima czy Częstochowa. Jest miejscem najświętszym,
osadzonym (…) w lokalnej historii i tradycji. To miejsce nieustających
pielgrzymek i modlitw; miejsce, do którego w każdej godzinie zwracają się myśli
i westchnienia milionów Latynosów” [5]. Nie trzeba tłumaczyć, kto jest tam
Królową. Legendę, mit założycielski opowiada, jak przypowieści biblijne, sześcioro
dzisiejszych apostołów. Ale w Meksyku władzę pełni nie tylko Matka z Guadelupe.
Tam brakuje Tęczy z Kamienia, lodu i szczytu malowanego na biało. W czterech i
pół tysiąca lat zamkniętych w drewnie władzę sprawują Quetzalcoatl, Tlaloc,
Kukulcán, Tezcatlipoca, Coatlicue – bogowie
i boginie, wojny, deszczu, śmierci. W Meksyku dwudziesty wiek to także malarka,
jej Trocki i jej malarz w Błękitnym Domu z portretem Stalina. Jednak to krótka
opowieść. Historię tworzą wojny, bitwy i rewolucje, masakry ludności cywilnej,
rdzennych mieszkańców. Od Choluli, meksykańskiego Wounded Knee, po studencki
październik roku 1968. Ale nie tylko Meksyk można zobaczyć w stolicy
prekolumbijskiego ludu Totonaków, krążąc głową w dół, będąc „w połowie drogi,
gdzieś pomiędzy, w podróżniczym bardo” [6].
Przesmyk Panamski jest
w „Pierwszej wojnie polsko-indiańskiej” drogą do Brazylii, tytułowego eseju
książki Warszewskiego i Tomka Wilmowskiego „U źródeł Amazonki”. Same cytaty z
powieści Alfreda Szklarskiego są znamienne. Wpływają na zrozumienie,
tolerancję, pewien wysiłek szukania argumentów po obu stronach konflikty, ale
także na smutek związany z nieuchronnością losu Indian. Pojawia się więcej
cytatów z literatury pięknej, wspomnieniowej i popularnonaukowej. Jak na
opowieść, z której wynikł tytuł książki, należy podziwiać jego wnikliwość,
ilość źródeł. Znakomity ukłon w stronę pierwszych polskich osiedleńców w
Ameryce Południowej. Czy jednak złożony z absolutnym, bezgranicznym szacunkiem?
Podwójny boliwijski esej poświęcony został rewolucjonistom Che Guevary, którzy
umykając spadochroniarzom z selwy, trafiają wraz Romanem Warszewskim do Chile,
gdzie Matilde, Matildita, Matildilita przedstawia Pablo Nerudę, tutaj - ironicznie i złośliwie udzielającego
wywiadów. Chile jest także rozmodlone, konserwatywne, religijne i zamyka w
domach seksualność. Na początku ostatniego roku dwudziestego wieku Arturo
Torres i Jorge Cristi, a przede wszystkim odważna Daniela Tobar, udowodnili na
sześć lat przed śmiercią Pinocheta, że Chilijczycy „chcą, by inne kwestie w ich
życiu stały się równie jawne i przejrzyste, jak to, co działo się w szklanym
domku. Powiedzieli w ten sposób, że chcą, by w ich kraju w końcu rozstąpiły się
ciemne ściany, kurtyny i zasłony, które nadal skrywają tajemnice z czasów
dyktatury” [7]. Niestety Argentyna również rozlicza się z dyktaturą. Warszewski
nie wymienia z nazwiska generała i prezydenta. Tutaj przemawia ofiara i ona
decyduje, kto jest najbardziej winnym, a komu przebacza.
Tak jak spod warstw
ziemi, piasku, kamieni i roślinności wyłaniają się południowoamerykańskie
zabytki archeologiczne, tak państwa kontynentu odsłaniają swoją mroczną
przeszłość i wyciągają na światło dzienne przerażające epizody, które stały się
podwalinami do powstania demokracji. Ofiary, kaci, przypadkowi świadkowie,
podżegacze i otumanieni sprawcy zaczynają przemawiać, jeszcze cicho i
nieskładnie, nie patrząc w stronę mogił, jeszcze widząc w zainteresowaniu
przybyszów wtrącanie się w sprawy, które dotychczas nie oglądały światła
dziennego. Następne pokolenia czasami nie potrafią albo nie chcą wskazać
miejsc, które budują historię lokalną, kraju i kontynentu. Duma dopiero się
budzi wraz z odsłanianiem kolejnych petroglifów i otwieraniem muzeów sławiących
artystów, literatów, poetów, którzy się tutaj urodzili bądź postanowili
zamieszkać. Granica ekumeny przesuwa się coraz dalej, obszary bez ingerencji
cywilizacji stają mniejsze, podróżnicy i turyści spotykają się z bosymi
Indianami na zboczach świętych gór. Roman Warszewski nie tylko z pokładu
awionetki ogląda kontynent. Chce być jak orzeł-mewa Totonaków, przeżyć swoją
" El Cóndor Pasa"
i później opisać to, co widział, usłyszał i odczuł całkiem już innym zmysłem w meksykańskiej
Papantli.
[1] Roman Warszewski, „Pierwsza wojna polsko-indiańska
(Ameryka Łacińska w pół drogi)”, Bernadinum, 2023, s. 10.
[2] Tamże, s. 54.
[3] Tamże , s. 94.
[4] Tamże, s. 97.
[5] Tamże, s.135.
[6] Tamże, s. 289.
[7] Tamże, s. 231.
[2] Tamże, s. 54.
[3] Tamże , s. 94.
[4] Tamże, s. 97.
[5] Tamże, s.135.
[6] Tamże, s. 289.
[7] Tamże, s. 231.
Komentarze
Prześlij komentarz