Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021
W roku 1980, kiedy Władysław Zawistowski
zaczynał pisać "Podróż do krańca mapy", Polska była częścią
zamkniętego obszaru nazywanego Układem Warszawskim, ewentualnie Radą Wzajemnej
Pomocy Gospodarczej. Kraje rodziny socjalistycznej, której matką i ojcem była
Moskwa, swoje granice, przynajmniej dla większości społeczeństwa polskiego,
opierały na wyobrażonej Żelaznej Kurtynie i zdecydowanie materialnym, zmilitaryzowanym,
pełnym zasieków, drutów kolczastych, wież i bud strażniczych Murze Berlińskim,
z którego wystawały lufy karabinów maszynowych niczym wszędobylskie na ulicach
w dwudziestym pierwszym wieku kamery. Za chwilę nie tylko mityczny Zachód, ale
i państwa Bloku Wschodniego stały się dla Polaków przestrzenią tajemniczą, w
której zachodzą procesy i zmiany dla nich nieosiągalne, pozostające poza
możliwościami tutejszego społeczeństwa, ale niezwykle je interesujące. Jedynym
sposobem eksploracji, który przyniesie wiadomości zza kopuły, jest przekaz
państwowy. Aby doszedł do skutku, wysłana zostaje ekspedycja z ramienia
rządzących. I tak zaczyna się właśnie „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna
w dwunastu obrazach”. Skład wyprawy wygląda niczym wysłana w kosmos wiadomość
dla obcych cywilizacji, zawierająca przekaz kulturalny, filozoficzny i
matematyczny, . Władysław Zawistowski dobiera członków według właśnie takiego
klucza. Na czele ekspedycji stawia profesora geografii, dołącza zaś filozofa,
lekarza, wysoko postawionego wojskowego, poetę oraz kapelana, uzupełnia
służącymi i ordynansem. Znamienne jest, że postaci sprawiają wrażenie
archaicznych, będące reprezentantami państwa o rozwoju cywilizacyjnym
odbiegającym od tego, co może je spotkać poza granicami mapy. Na teatralnej
scenie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie ich groteskowe stroje, zachowania i
gesty wywodzące się z epoki zastałej w stosunku do świata wokół, który uciekł
technicznie, przeobraził się społecznie, przeszedł już dawno kolejne rewolucje
i ewolucje polityczne. Ci ludzie cesarskim rozkazem zostali zmuszeni do
opuszczenia pałaców, rezydencji, willi.
Rozstali się z marmurami, dywanami, pełnymi wina pucharami, stracili poczucie
komfortu. Nieznane środowisko,
zaczynające się poza murami miasta, skąd wyruszyli, jest niebezpieczne. Członkowie ekspedycji
rozglądają się lękliwie dookoła, lecz ofiarami wilków padają na razie tylko
muły i konie. Rozmowy próbują zniwelować strach. Są nieco buńczuczne, oparte na
dotychczasowych naukach, które dowodzą, że od lat nie widziano w cesarstwie
wilków. Sonet staje się ważniejszy od zagrożenia, a generał rozkazem podnosi
moralność już tylko pieszej karawany, w rękach trzymana jest fuzja, zaś przy
boku kołysze się szabla. Marsz trwa już wiele lat, ale ekspedycja nadal
znajduje się w granicach państwa. Ofiarami ataków groźnej przyrody stają się
ludzie. Tymczasem na szlaku nasi eksploratorzy spotykają miejscową ludność. Ich
relacje negują dobrobyt będący siłą przekazu cesarskiego. Podobnie, jak z
wilkami, przedstawiciele nauki i kultury potrafią się jedynie żachnąć, nie dać
wiary, wybrać postawę autorytarną, tym bardziej że rozmawiają z ludźmi z gminu,
których opowieści są nie do przyjęcia „politycznie”, a propozycje skorzystania
z usług kobiecych uwłaczające. Nagle gdzieś spoza sceny pojawia się sardoniczny
uśmiech autora zmaterializowany w postaci cyklisty. Rower okazuje się
nowoczesnym wynalazkiem, wielkim i ważnym wytworem technicznej myśli
państwowej, ale już nie cesarskiej, lecz republikańskiej. Członkowie wyprawy, mimo
że znajdują się o lata i kilometry od ośrodka władzy, zgodnie doceniają bicykl
i wznoszą okrzyki ku chwale nowego porządku. Kolejne spotkania na szlaku
przynoszą wieści o zmianach. Prezydent i parlament zostają obaleni, krajem
rządzi dyktator. Wiatr historii co rusz omiata miasto niegdyś cesarskie i
dociera do ekspedycji, której okrojony skład nie zamierza poprzestać
eksploracji. Każdy z kolejnych obrazów utwierdza czytelnika, że wyprawa stanowi
alegorię państwa polskiego, ewoluującego w latach osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Pajacowatość bohaterów, ich wyobrażone
sceniczne stroje, egzaltowane wypowiedzi, niezwykle historyczne rekwizyty i
atrybuty wyolbrzymiają granicę, jaka dzieli Wschód i Zachód Europy owych
czasów. W „Podróży do krańca mapy” niesie się pewne człowiecze doświadczenie,
które zazwyczaj odrzucamy, gnani ciekawością, nadzieją, potrzebą zmian. Nowości
i przemiany zachodzą w świecie, który znamy. Wpływ na przeobrażenia mamy
największy tam, gdzie mieszkamy, uczestniczymy społecznie, kulturowo,
politycznie. Eksploracja jest pełna niewiadomych, przynosi niebezpieczeństwa,
zagrożenie życia, jego utratę. Największym zagrożeniem jest jednak samotność.
To ona w obcym środowisku stawia nas pod graniczną ścianą, nad przepaścią, w
środku wichury, odziera ze wszystkiego, co było nam dotychczas najbliższe:
„Wieje coraz silniejszy wiatr, powietrze gęstnieje od przelatujących suchych
liści. Nagły poryw zrywa płaszcz z ramion Vanitusa. Płaszcz odlatuje wydęty jak
żagiel. W miejscu, gdzie spoczął Vanitus, siedzi nagi, wyszczerzony szkielet.
Ciemność i coraz silniejszy wiatr…” [1]. We wszystkich zebranych dramatach
pojawia się, jakby w kontrze do patriarchalnej, męskiej siły, postać kobieca,
nabierająca znaczenia w miarę zbliżania się do finału. Świat mężczyzn traci na
znaczeniu i ustępuje przed związkiem, partnerstwem, uczuciem lub wytrwałością
swojego rodzaju feminizmu. Wyprawę w „Podróży do krańca mapy” kończy
Dziewczyna, która jakby cierpliwie czeka, obserwuje. Do pewnego momentu niewidoczna,
pojawia się, gdy widzi szansę. Jest zalążkiem czegoś nowego, czego możemy się
jedynie domyślać.
W „Wysockim” kobieta również jest
przeciwieństwem świata opanowanego przez mężczyzn. Próbuje jednak ratować nie
cywilizację, kraj czy społeczeństwo, ale człowieka. Otoczyć opieką, wyrwać z
toksycznego, politycznego, wojennego, powstańczego środowiska. I w „Wysockim”
dzieje się to trochę inaczej niż w poprzednim utworze, ponieważ Zawistowski
ratunek widzi nie w miejscu toczących się przemian, ale daleko poza nim, za
granicą. Tutaj wagę przykłada do człowieka, zniszczonego, emocjonalnie rannego,
z jednej strony pozostawionego na uboczu dziejących się wielkich wydarzeń, z
drugiej cynicznie wykorzystywanego. Czy i w tym dramacie kobieta, hrabina
Józefa Karska, nie jest główną bohaterką? Chyba tak, bo postacią najważniejszą
jest bez wątpienia Piotr Wysocki, w którego majątku, podarowanym mu przez
polskie ziemiaństwo, dzieje się akcja, a on sam w zasadzie nie schodzi ze
sceny. Prawie przez cały czas pozostaje w centrum wydarzeń. To o niego trwa
bitwa pomiędzy trzema siłami, próbującymi wyrwać go w kwietniu 1863 roku z
miejsca opatulonego pamięcią o Powstaniu Listopadowym: zesłaniem, skromnością
materialną i alkoholizmem. Władysław Zawistowski po każdej wizycie gości daje
bohaterowi czas. Myśli, które wówczas nawiedzają Wysockiego, stanowią podstawę
do jego własnych monologów i rzecz jasna prowadzonych dialogów z osobami go
odwiedzającymi. Słowa członka obecnego rządu, Sybiraka, ziemianina i Karskiej
wynoszą pułkownika na kolejne szczyty, na które on sam bądź niezwykle ciężko i
powoli się wdrapuje, bądź nawet nie rozejrzawszy się ucieka, lub po prostu
spada, ściągany siłą ciążenia starości i poczuciem, że jego dawna historyczna
rola nie może się już powtórzyć. Podczas owych rozmów-bitew i walki wewnętrznej
- które przywołują analogię do zmagań Wysockiego w 1830 roku, ale nie tylko
militarnych z zaborcą, bo również o władzę w powstaniu, przyszłość Polski, rolę
społeczeństwa, kierunek zmian - toczy się kampania narodowa i klasowa o
Powstanie Styczniowe. Czytelnik obserwuje ścieranie się co najmniej dwóch
poglądów, wizji dotyczących prowadzenia obecnej polityki, lęków obecnych u
kierujących powstaniem, aż w końcu - jakby finalnie, jakby byłoby to
zwieńczeniem polskiej rewolucji - zakulisowych, cynicznych, wstrętnych walk o
władzę, podszytych prywatnym interesem, nienawiścią „ad personam”, zasnutych
cieniem pieniędzy i śmierci. Tak jak przegrane zostało Powstanie Listopadowe,
tak zbliża się do klęski Styczniowe, ale i walka o Wysockiego kończy się
przegraną. Bez względu na to, jakie argumenty stoją za każdą ze stron, etycznie
i moralnie właściwe, politycznie wskazane, dla dobra Polski, czy wreszcie
wielkie uczucia. Pułkownik jest przez dwa akty dramatu rozszarpywany argumentami,
poddawany sugestiom, błaganiom, namowom, ofertom, które są jak Akwilon z bajki
Krzysztofa Niemirycza z 1910 roku,
łamiący tutaj z pozoru silne dęby, które stoją hucząc i skrzypiąc nad
niby słabą trzciną, Piotrem Wysockim. Wszyscy odchodzą, pozostaje trzcina,
która kołysze się ciągle na tym samym wietrze: „Wysocki milczy, można sądzić,
że śpi. Żandarm przez chwilę mierzy go wzrokiem, potem obchodzi wolno cały
salon, zagląda do sypialni, wraca do Wysockiego. Dostrzega wódkę na stole.
Żandarm (z ulgą) Aaaa – wot kakije eto zasiedanija. Nu – ładno! (nalewa sobie
kieliszek, wypija) Eto błagonadiożno!” [2].
Ponad dwieście lat później Pułkownika
zastępuje Jacek Smulski, znany działacz związkowy i opozycyjny. O nim i jego
przyjaciołach, kolegach, współpracownikach na scenie strajku i uczelni opowiada
Głos Autora, który jest - co wynika z jego wypowiedzi pojawiających się pod
koniec niektórych obrazów dramatu „Stąd do Ameryki” - również uczestnikiem
wydarzeń końca lat siedemdziesiątych i prawie całych osiemdziesiątych. Mimo
podsumowującego reporterskiego tonu w jego wypowiedziach odczuwa się wielki
smutek, pewien żal i chyba nieco tęsknoty za czymś utraconym, być może wspólnym
strajkowaniem, podziemną działalnością, które zacieśniały więzy towarzyskie podczas
tajemnych spotkań. W takiej scenerii Zawistowski umiejscawia kilkoro młodych
ludzi działających w opozycji, mniej lub
bardziej radykalnie podchodzących do własnej aktywności dysydenckiej, a
prócz nich urzędnika partyjnego oraz nie dość pewną siebie oportunistkę, która
jednak odegra znaczącą rolę, gdy komfort świata prywatnego zacznie przeważać w
społecznej świadomości w zbliżającej się do demokratycznego przełomu Polsce.
Tenże świat istnieje oczywiście i w okresach wzmożonych działań opozycyjnych.
Zawistowski pokazuje go na przykładzie rodziny jednego z młodych ludzi
związanych z Solidarnością. To tam widzimy zmieniające się poglądy, próby
odnalezienia się w ewoluującej rzeczywistości, w której główne role odgrywają
Partia, Kościół, kombatanctwo. To tam, w ścianach małego mieszkania,
odgradzających „prawdziwe życie” od strajków, pełno jest zarzutów o konformizm,
strach, utratę pracy i możliwości wyjazdu naukowego na Zachód, wyrzucenie ze
studiów. W Stoczni Gdańskiej dzieją się rzeczy, które zdominują na lata polską
politykę, ale opisane są w dramacie jakby enigmatycznie. Nawet rozmowy
prowadzone w klubie studenckim w cieniu siedzących obok tajniaków, ,
niespecjalnie wzbudzają dreszcz emocji. Autor rozmyślnie nie podnosi w tej
scenerii atmosfery zagrożenia czy podniosłości. Tutaj priorytety zostały
zredukowane. Czy dlatego, że uczestnikami są młodzi ludzie? Fizycy, poloniści,
plastycy, chemicy, lekarze… To jest jakiś zarzut, podobny do tego, który
pojawił się w „Wysockim”? Że nie można, nie trzeba, należy pozostawić, dać
spokój i szansę. Wielka historia nie powinna wciągać wszystkich. A może powinna
omijać? Władysław Zawistowski znowu stawia czytelnika przed bardzo ważnymi
wyborami dotyczącymi Polski. Politykę, przyszłość, zmiany społeczne
przeciwstawia tutaj potrzebie kreowania prywatnego świata, rodzinnego i
zawodowego. Na czym ma polegać doskonałość podejmowanych decyzji? Znane szeroko
w literaturze rozdarcia przenosi do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i
pokazuje dwudziestoparolatków tracących w niespokojnym, niedemokratycznym,
autorytarnym państwie szansę na rozwój, ale owładniętych nadzieją na „lepsze
jutro” Polski. Co jest lepszym wyjściem? Skorzystanie z szansy wyjazdu
zawodowego, naukowego za granicę czy przyłączenie się do opozycji? Poniekąd znamienne
jest to, że Zawistowski nie pokazuje w dramacie „starych” dysydentów. Nie
omawia ich argumentów. Młodzi ludzie muszą sami podejmować decyzję. Bitwa o
wybory toczy się zatem w mieszkaniach prywatnych, które pustoszeją. Głos Autora
donosi o kolejnych wyjazdach zagranicznych, które są bądź wynikiem ogromnej
desperacji, skorzystaniem z „ostatniej szansy”, lub decyzji głęboko
przemyślanej, ale tak czy inaczej tragicznej. Dwudziestoparoletni pozostali w
Polsce są internowani, ukrywają się, kobiety próbują swoim ciałem kupić wolność
mężów, albo po prostu nie wiedzie się im najlepiej, jak oportunistce Ewie
Rabskiej, niegdyś malarce. Jej wybory, jej decyzje, jej poszukiwania to
rozpaczliwe próby znalezienia miejsca u boku partnera (z dzieckiem, jak się
później okazuje), realizowania się w pracy, której wykonywanie jest doceniane,
która jest zgodna z jej talentem i zamiłowaniem. A świat patriarchalny, jak
nieraz bywało w historii w czasie wojen, powstań, rewolucji, upada, zanika.
Rabska zostaje sama, straszliwie sama: „Moje życie tutaj… przez te dziesięć
lat… było naznaczone zdradą – och, może to zresztą zbyt duże słowo – powiedzmy,
niewiernością. Nie dochowałam wierności – sobie, zasadom, ideom, mężowi.
Zresztą być może najgorszym rodzajem niewierności jest utrata wiary?” [3]. A co
z Jackiem? On, jak i inni, wyjechał z Polski, wcześniej ukrywając się (co można
ująć w cudzysłów lub po prostu napisać, że mieszkał) w mieszkaniu Ewy. Tak to u
Władysława Zawistowskiego możemy inaczej spojrzeć na mity, nieco, na ile pozwala
poprawność historyczna, zwątpić w narodowe posągi i bohaterów, które jakże
łatwo kobieta domagająca się własnych praw potrafi strącić z postumentów.
Do tomu 18 serii „Dramat Polski.
Reaktywacja” utwory Władysława Zawistowskiego zostały wybrane przez Zbigniewa
Majchrowskiego. Spośród sześciu dwa nie dotyczą bezpośrednio historii bądź
współczesności Polski, ale są z nimi bardzo związane. Pewnych analogii
doszukiwałem się w pierwszym dramacie, czyli „Podróży do końca mapy”, chociaż
jego akcja dzieje się i poza czasem, i poza znaną nam państwowością, odnosząc
się jednakże do zachodzących historycznych i współczesnych przemian
politycznych i społecznych. Bliżej mu zdecydowanie do opowiadań Dina
Buzzatiego, gdzie ważniejsze, niż określenie czasu i miejsca, jest odniesienie
do człowieka, jego lęków i tęsknot w obliczu ciągle powtarzających się
dziejowych dramatów, jak chociażby „Siedmiu posłańców” [4].
Czwarty z kolei utwór Władysława
Zawistowskiego jest medialną antyutopią, którą w roku 1999 przewiduje jak
będzie wyglądała w bardzo niedalekiej przyszłości telewizja, pokazując nie tyle
zmiany technologiczne, ale opanowanie czy wręcz przejęcie władzy nad całym
światem przez wielkie koncerny medialne. To jednakże nie byłoby chyba aż takim
koszmarem, jeśli nie zdalibyśmy sobie sprawy, jakie złe zmiany zaszły w nas, a
czwarta władza, zamiast stanąć po stronie etyki, kultury, sztuki, edukowania
społeczeństwa uznałaby, że będzie hołdować naszym najniższym instynktom.
Dlaczego? Bo jest to medialne. Bliski Wschód (trudno spodziewać się, żeby autor
„Witajcie w roku 2002” przewidział agresję Rosji na Ukrainę, czy jakąkolwiek
wojnę) od wielu lat koncentruje naszą uwagę z powodu nieustających bądź
wybuchających nowych konfliktów. Dzieje się to oczywiście za sprawą mediów,
które słusznie informują świat o tym, co dzieje się na pograniczu trzech
kontynentów. Ale czy właściwie postępują, że epatują nas obrazami wojennymi
dramatami? Zanim jednak przeniesiemy się w przyszłość, dla Zawistowskiego w rok
2002, dla nas chyba chowającą się tuż za rogiem, progiem historii, bądź
krawędzią ekranu telewizyjnego czy monitora komputera lub smartfona, zostańmy
na chwilę w 2023 roku i spójrzmy na dziecko, nastolatka, człowieka dojrzałego,
osobę dużo starszą, siedzących w jakimkolwiek środku komunikacji miejskiej i
wpatrzonych właśnie w elektroniczne urządzenie przynoszące najświeższe
wiadomości od koncernów medialnych i portali społecznościowych. Nasze oburzenie
(bo tak przecież wypada uczynić) zostaje momentalnie zredukowane przez
specjalistę zawodowo zajmującego się serwisami internetowymi, ponieważ według
niego świat realny istnieje już jedynie cyfrowo. Stamtąd czerpane są wszystkie
informacje. Po co zatem odrywać wzrok od monitora i wytężając oczy przenosić na
mijany słup ogłoszeniowy, żeby dostrzec na nim interesujące wydarzenie, jeżeli
obraz, tekst i wszelkie do niego wyjaśnienia - odnośniki, tłumaczenia i
cokolwiek sobie wyobrazimy i wymarzymy-
znajdują się w odległości nie kilkunastu metrów i to jedynie przez
chwilę, ale kilkanaście centymetrów od naszej twarzy i na zawsze. Żeby świat
nas oglądał i ewentualnie troszkę czytał, musimy zapewnić mu nie literaturę
antyczną, ale ciągły przekaz zmieniających się wydarzeń. Chór grecki to
telewizyjny komentator, najlepiej mówiący do nas pośród huku wystrzałów,
wybuchów bomb, rzężenia umierających, krzyków gwałconych. Gdy umierają kolejni
rozmówcy, pozostali zdają się nie reagować, nie poruszać. Tak u Zawistowskiego
pada etos korespondenta wojennego, którego śmierć nas nie porusza. Dostrzegamy
ją kątem oka, właściwy wzrok skupiamy na tym, co dzieje się na środku ekranu.
Chór sześciu staruch wykrusza się, groteskowo dogorywa, głosy zdają się
imitować mówiące zabawki, którym wyczerpuje się bateria, kobiety poruszają się
niczym marionetki na wyrobionych sznurkach. Telewizyjnemu odbiorcy przyszłości
Władysław Zawistowski funduje przekaz, w którym rzeczywistość nie musi realna,
dosłowna, teraźniejsza. W didaskaliach miesza się obraz z kamery, znajdującej
się na miejscu wydarzeń, z obrazem na ekranie. Raz jesteśmy przed hotelowym
telewizorem, za chwilę na ulicach i placach, gdzie toczą się walki. Feeria
widoków i iluminacji może być jedynie cyfrowym fantastycznym produktem. A może
to widz jest awatarem? Żeby pieścić i obskakiwać odbiorców, światowe koncerny
medialne uznały, że dadzą im ich ulubione przekazy. A żeby można je było
nadzorować, po prostu je sfinansują. Jeden z bohaterów „Witajcie w roku 2002:
Sztuki telewizyjne” twierdzi, że o wiele większe korzyści dla wszystkich
przynoszą nie narkotyki i handel żywym towarem, lecz finansowana i kontrolowana
wojna w miejscu, w którym mieszkańcy nic już innego nie umieją i nie znają
oprócz toczenia bitew, powstań, przewrotów, rewolucji. Spomiędzy absurdalnych
dla nas reklam - w których największą rolę odgrywa, jakże inaczej, seks, jakby
przypieczętowanie panującego patriarchatu - oraz „dogranego śmiechu z offu”
wyłania się nieco przypadkiem miejscowa dziewczyna, wychowywana regionalnie,
etnograficznie, antropologicznie, przeznaczona do zamążpójścia za królewskiego
syna, który ugania się oczywiście z karabinem i wiązką granatów. Zawistowski
zatem ponownie oddaje w ręce kobiece wybory i decyzje. Tutaj dotyczą one tylko
i wyłącznie jej. Ma szansę wyrwania się z patriarchalnej wojennej
teraźniejszości i przyszłości do społeczeństwa coca-coli i hamburgerów, do
męskiego akademika, miłości lesbijskiej, studiów uniwersyteckich i swobody
podróżowania. Wszakże owa sposobność istnieje tylko dlatego, że „(…) jest
porządek. (…) Trudno się dziwić, że oni w końcu zrobili z tym porządek.
Zamknęli nas jak bydło w zagrodzie. Wymyślili dystrykty wojenne i strefy
zmilitaryzowane. Konwencje humanitarne i transportowe, a w końcu transmisyjne.
Na początku kombinowali pewnie bez szczególnie złych intencji, po prostu
chcieli się od nas skutecznie odgrodzić. Ale kiedy się okazało, że na nas też
można zrobić interes, od tej zabawy odsunięto polityków, a wzięły się za nas
naprawdę tęgie głowy. (dograny śmiech z offu) (…) Okazało się, że wszystkim
najbardziej się opłaca zostawić wszystko tak, jak jest. (…) Tylko że teraz to i
tak nie ma już żadnego znaczenia, bo i oni, i my doskonale zarabiamy na
transmisjach. To są ogromne pieniądze. Znacznie większe niż te resztki
narkotyków i handel żywym towarem” [5]. Krista rzeczywiście rozstrzyga o swojej
przyszłości, ale w sposób zaskakujący. Jednak może niekoniecznie? Przecież to
bliskowschodnie jutro, patriarchat, wychowanie, przeznaczenie. Innego wyboru
nie mogliśmy się spodziewać. Ale czy naprawdę Zawistowski ma na myśli sytuację
kobiet w Syrii, Afganistanie, Iranie? Może rzecz w panowaniu mediów
społecznościowych, wychowaniu przez cyfryzację, Internet, we władzy nad naszymi
opiniami, postanowieniami, osądami?
Brak pracy, trudności ze znalezieniem,
kupnem i opłacaniem mieszkania, strach przed wykupywaniem ziemi przez Niemców,
kamienic przez Żydów. Ciągłe nadzieje na łatwy zarobek, ale gdy nie trafia się
w Totka, pozostaje inny los, nieoczekiwany spadek albo… ukryty w ścianie skarb!
W „Dobrym adresie: Sztuce telewizyjnej” znajdujemy się ponownie na polskim
Wybrzeżu, tyle że w państwie już demokratycznym, choć nadal targanym
przemianami, które nie tyle wpijają się jak szpilki w rodzinne ciała, ile są
jak ostatnie gwoździe do trumny. Dobry adres jest dla rodziny Drewiczów potrójnie
dobrym losem w tych czasach. Po pierwsze, mieszkanie znajduje się w kamienicy w
atrakcyjnym punkcie dużego portowego miasta. Po drugie, nieoczekiwanie zjawia
się na jego progu Ewa Grossman, która oferuje za nie bardzo, bardzo wygórowaną
cenę i dodatkowo możliwość przebywania w nim, dopóki dotychczasowi właściciele
nie znajdą nowego lokum. Po trzecie, Waldek Drewicz wierzy, że w ścianach z
przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, które niedługo opuszczą,
znajduje się schowany majątek. Dramat składa się z dwudziestu scen, ale
czytelnikowi narzuca się podział na trzy, może cztery opowieści. Pierwsza,
która toczy się przez wszystkie sceny, to dialogi pomiędzy Dorotą i Waldkiem,
Remkiem, czyli bratem Doroty oraz ponad osiemdziesięcioletnią sąsiadką. To są
historie o trudach współczesności, niejasnościach, próbach wstania na nogi w
niekorzystnych czasach, kombinowaniu, możliwościach założenia prywatnego
interesu czy ich braku, rezygnacjach, depresjach i… wspomnieniach. Każda z tych
osób inaczej widzi swoją przyszłość, ale i wiąże ją z najbliższymi. Jednak mimo
poczucia pewnej wspólnoty rozmijają się. Są jak ówczesna parlamentarna
wielopartyjność. Sąsiadka, Aniela Kobielowa, wspomina dobrą przeszłość. W
pewnym sensie to wstęp do opowieści Ewy Grossman, która pewnego dnia staje na
progu mieszkania. Propozycja kupna budzi w Dorocie najpierw zdziwienie, potem
złość, w końcu lekceważenie. Warto było zapamiętać didaskalia ze sceny
pierwszej, ponieważ wiążą się one z historiami, które czytelnik pozna w scenach
od szóstej do jedenastej, a ponadto wpłyną na wnioski wyciągane w zakończeniu
dramatu. Władysław Zawistowski najpierw podsuwa czytelnikowi dość mglisty obraz
wydarzeń, której świadkiem była kamienica pięćdziesiąt kilka lat wcześniej.
Aniela Kobielowa i Ewa Grossman są nitkami, które doprowadzą do kłębka
współczesnych właścicieli mieszkania. Obie panie reprezentują dwa źródła
historyczne, zaświadczające o najstraszliwszych czasach stalinizmu w Polsce.
Autor oddaje im głos, zwraca naszą uwagę, żeby te głosy docenić, słuchać ich
uważnie, ponieważ obok literatury i miejsc pamięci to one są świadectwem
zbrodni dwudziestego wieku, wcale nie niemym. Tymczasem propozycja kupna
mieszkania za atrakcyjną cenę staje się zalążkiem do tego, jaki stosunek mają
współcześni do dawnych właścicieli nieruchomości, utraconych w trakcie i po
ostatniej wojnie. Z jednej strony pojawia się szaleństwo, wręcz przywodzące na
myśl "złote żniwa". Z drugiej, podświadome współczucie, zrozumienie,
złość i niechęć do przebywania w miejscu, które zostaje skalane takim
postępowaniem: "Czy ty, biedny głupku, naprawdę wierzysz w skarby
Grossmanowej? Ona po prostu kupuje mieszkanie. (...) Zachowujesz się jak
kompletny oszołom. To już nie moja sprawa... ale na pożegnanie dam ci, Waldek,
dobrą radę: skoro ona coś wie, czego ty nie wiesz, a to cię aż tak bardzo
dręczy, że świrujesz od tego, to po prostu nie sprzedawaj jej mieszkania"
[6]. Zawistowski kończy dramat nie trzaskaniem drzwiami, ale smutną ironią, że
może żadna z postaw wynikłych z oferty kupna nie jest właściwa, bo przecież
kapitalizm rządzi się własnymi prawami, które zrozumiałe są bardziej przez
starszą panią niż owładniętych emocjami młodych ludzi.
Jakże magicznym jest współcześnie słowo
"rekonstrukcja"! Przywołuje w wyobraźni turystów, ważnych gości,
tłum, hałas, muzykę, grill, kiełbaski, karkówkę, piwo w plastikowych kubkach,
szczęk mieczy, wystrzały z armat, karabinów i pistoletów. To recepta miasta i
gminy na sukces, podwyższone liczby we wszelakich statystykach, oklaski i
schlebianie ze strony mediów. Władysław Zawistowski w ostatnim dramacie wita
nas w świecie rekonstrukcji historycznych, które z roku na rok zmieniają nazwę,
ideę i przebieg na militarne, narodowe, patriotyczne i religijne ku chwale i
zadowoleniu władz politycznych i ideologicznych: „Przecież to ma być
uroczystość patriotyczno-religijna. Chciałem zacząć od mszy, wspólnych modłów
za dusze poległych. (…) To już pan zupełnie przesadził, młody człowieku. Czyli
najpierw modły, potem komunia, oczyszczenie, a na koniec sceny gwałtu,
nienawiści i przemocy” [7]. Pokazuje, że gdy z zachwytem wpatrujemy się w
nadjeżdżający pod urząd miasta i gminy (co sugeruje bardzo małe miasteczko)
samochód z napisem "Media", zapominamy o granicach, których
przekroczenie może skrzywdzić mieszkańców nieidentyfikujących się z takim
kierunkiem krzewienia kultury. Autor spośród miejscowej społeczności wyławia
dla nas bardzo sugestywne postacie, które nie tyle obrazują konflikt pomiędzy
zwolennikami i przeciwnikami patriotyczno-religijnej rekonstrukcji bitwy z
końca II wojny światowej, ile są przedstawicielami wydarzeń, których jesteśmy
współcześnie świadkami i medialnymi odbiorcami. Dotychczas spokojną miejscowość
nawiedzają zatem przeróżne współczesne koncepcje, nurty, inicjatywy i koncepty.
Aplauz dla rekonstrukcyjnego pikniku ściera się z rezerwą, niesmakiem i
strachem. Ta ostatnia emocja dotyka ludzi, którzy pamiętają wydarzenia sprzed
kilkudziesięciu lat. Odwracają się od pytań, które zadają dociekliwi, chcący
rekonstrukcję bitwy widzieć przez pryzmat prawdziwych historycznych zdarzeń, a
nie reklamowy baner. Tragedia zaczyna zderzać się z podsuwaną miasteczku
fikcją. Obiektywne wyjaśnienie wydarzeń sprzed lat to kolejny współczesny
problem, na który Zawistowski zwraca uwagę, mianowicie dociekanie prawdy przez
historyków, którzy pracują zgodnie ze sztuką, nie potykając się o progi tak
zwanej polityki historycznej. Podobnie jak w "Dobrym adresie"
najważniejsza w "Bitwie nad jeziorem Smęt" jest opowieść, która
płynie z ust kobiecych. Jakby znowu przeciwstawiając się patriarchalnemu
szaleństwu, które utożsamione jest z hałasem, rozgardiaszem, przemocą, ruiną,
zgliszczami, kłamstwami. I mimo, że każda ze stron traci wiele na tym
konflikcie, powstałych antagonizmach, to Władysław Zawistowski obarcza winą mężczyzn
za brak delikatności, empatii i zrozumienia, egoizm, agresywne traktowanie
otoczenia. W konkluzji nadlatuje odłamek, nie wiadomo, czy z Bliskiego Wschodu,
tak straszliwie opisanego w „Witajcie w roku 2002”, czy znad jeziora Smęt.
Celem jest oczywiście mężczyzna, ale wybuch rani i kobietę…
W sześciu wybranych przez Zbigniewa
Majchrowskiego dramatach Władysława Zawistowskiego opisana jest i Polska, i
stojąca za progiem światowa dystopia, w której władzę nad duszami dzierżą siły
chyba nadal niedoceniane przez wpatrzonych w swoje smartfony współczesnych.
Zachodzące zmiany pokazuje autor nie tylko na przykładzie wielkich
historycznych wydarzeń, które działy się w naszym kraju, ale sięga i do
wyobraźni czytelnika, przenosząc go w scenerię fantasmagoryczną, gdzie ludzkie
lęki, przywary, egotyzmy, partykularyzmy, lekceważenia, impertynencje,
poniżenia nie są wcale fantastyczne. Na pozór bohaterki i bohaterowie dramatów
dzierżą w dłoniach takie same emocjonalne atrybuty, ale nie sposób dostrzec
pewnej linii, granicy, przechylającego się ciężaru, które dominują we wnioskach
z każdego utworu i odwiecznych pytaniach rodzących się przy lekturze literatury
pięknej.
___
[1] Władysław Zawistowski, „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 105.
[2] Władysław Zawistowski, „Wysocki: Dramat w
dwóch aktach”, w: tamże, s. 194.
[3] Władysław Zawistowski, „Stad do Ameryki”, w: tamże, s. 294.
[4] Dino Buzzati, „Sześćdziesiąt opowiadań”, przeł. Piotr Drzymała, Jarosław Mikołajewski, Mateusz Salwa, Joanna Wajs, Marcin Wyrembelski, Czuły Barbarzyńca, 2021.
[5] Władysław Zawistowski, „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 329-330.
[6] Władysław
Zawistowski, „Dobry adres: Sztuka telewizyjna”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”,
Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 445.
[7] Władysław
Zawistowski, „Bitwa nad jeziorem Smęt. Rekonstrukcja”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”,
Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 476.
[1] Władysław Zawistowski, „Podróż do krańca mapy: Sztuka sceniczna w dwunastu obrazach”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 105.
[3] Władysław Zawistowski, „Stad do Ameryki”, w: tamże, s. 294.
[4] Dino Buzzati, „Sześćdziesiąt opowiadań”, przeł. Piotr Drzymała, Jarosław Mikołajewski, Mateusz Salwa, Joanna Wajs, Marcin Wyrembelski, Czuły Barbarzyńca, 2021.
[5] Władysław Zawistowski, „Witajcie w roku 2002: Sztuki telewizyjne”, w: Władysław Zawistowski, „Dobry adres: Dramaty”, Wydawnictwo Instytutu Badań Literackich, 2021, s. 329-330.
Komentarze
Prześlij komentarz