Cezary Harasimowicz, „Bieta”, Wydawnictwo Lira, 2024
Gwiazda Dawida na
okładce (także na grzbiecie książki) jedynie dwoma z jej sześciu promieni
dotyka pierwszej litery przydomka nadanego Elżbiecie Ficowskiej już w
dzieciństwie. Pozostałe łączą się z przestrzenią o kolorze złamanej bieli. Owe
dwa rąbki to chyba pamięć o żydowskim świecie, przynależności do niego
wiecznej, splecione z Bietą, ale nie tak wyraziste jak reszta promieni, które
przypominają, że Zagłada nie dokonała się ostatecznie, ocalała kultura, sztuka,
przedmioty, ludzie. Ileż jednak Bieta ma z tym wszystkim wspólnego? I niewiele,
i bardzo dużo. Ogromny dramat czy niewiarygodne szczęście opisuje jej historia. Jest „dzieckiem Ireny Sendlerowej”. Nie znalazła się na kartach „Ceny” Anny
Bikont. Nie znajdziemy jej książkowych wspomnień, ale dużo wyjaśniają wywiady,
prowadzone z nią rozmowy.
Cezary Harasimowicz
napisał powieść. Powieść biograficzną. Opowieść sprzed „polskiego życia” bohaterki. Fragmentami trochę
warszawsko-singerowską, w dużej mierze
zaś zamykającą się w literaturze Holokaustu.
W roku, w którym
książka została wydana, 1 sierpnia, w dniu pamięci o wybuchu Powstania
Warszawskiego, pojawił się w prasie artykuł, którego jednym z bohaterów jest
Cezary Harasimowicz. Wspomina swoją matkę, bohaterkę Powstania, kobietę, która
nie wahała się opowiadać o warszawskim dramacie, niewątpliwie dzieląc się
rodzinnie traumą. Być może stąd pochodzi wrażliwość Harasimowicza na historię
Biety. Widać ją prawie na każdej stronie powieści. Wtedy, gdy przejmująco,
prawie na wzór Księgi Rodzaju, opowiada o powstaniu rodzinnego świata, w którym
pojawiła się niedługo potem Eliszewa. „Dawno, dawno temu nad Warszawą pojawił
się Pan Bóg. Wybrał sobie ulicę Królewską, bo była malownicza, a Pan Bóg od
czasu do czasu lubił napawać się przyjemnym widokiem. (…) Następnie Pan Bóg
spojrzał na swoją dłoń, na której spoczywał mały włochaty stworek i rzekł: -
Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Poczekaj. (…) Dawno, dawno temu nad
Warszawą pojawił się Pan Bóg. Wybrał sobie ulicę Nalewki, bo to była ulica
gwarna, głośna jak w ulu na wyroju, szeleszcząca kartkami w składach papieru,
dzwoniąca kowadłami w warsztatach szewskich, turkocząca maszynami do szycia u
krawców, zaczytana w tomach leżących na półkach księgarskich, tchnąca skórzanym
zapachem futer w kuśnierskich manufakturach, szumiąca wesoło przesypywanymi
koralikami w galanteryjnych sklepach, rozkrzyczana raźnymi głosami sprzedawców”
[1].
W ten mitologiczny,
baśniowy, podobny do legendy inicjującej sposób Harasimowicz wciąga czytelnika
do żydowskiej Warszawy Isaaca Bashevisa Singera, gdzie niebawem przyjdzie na
świat Elżbieta. Lecz gdy pojawi się pierwsza straszliwa zapowiedź Zagłady, z
tego świata pozostaną jedynie fruwające w powietrzu nadpalone skrawki. Ową
zapowiedź wybrał autor szczególnie przejmującą: „Pan Bóg na moment przystanął
na chodniku i popatrzył na leżącego trupa, którego ktoś przykrył gazetą. Wiatr
raz po raz odkrywał twarz zmarłego. Pan Bóg przycisnął kapryśny róg gazety
kawałkiem cegły i poszedł dalej wzdłuż ulicy, w stronę podwórka z mirabelką.
Minął wynędzniałą manufakturę strojów karnawałowych, wytwórnię szczotek i dawny
sklep z marmoladą. Pan Bóg uśmiechnął się na wspomnienie słodkiego smaku i
kroczył dalej. (…) Pan Bóg uniósł się nad ulicą Nalewki, gdzie rosła samotna
mirabelka, nad Wałową, gdzie stała kamienica Friedmana, nad placem Muranowskim
usianym nędznymi kramami, nad ulicą Stawki, nad Umschlagplatzem i zniknął w
swoim niebie” [2]. Czy Bóg u Harasimowicza usuwa się na bok? Oddaje w ręce
ludzi los świata, Polski, Warszawy, Biety? Nie, jest chyba tylko zadziwiony.
Pojawiać się będzie znowu, żeby nie tyle się przyglądać czy asystować, ale żeby
strzec, a nawet delikatnym, niedostrzegalnym ruchem boskiej dłoni zmieniać los
Biety.
W powieści będzie zatem
towarzyszyć nam Bóg. Rzeczywiście, miejscami to iście singerowska historia, a
być może takie fragmenty przypomną nam
kilku innych klasyków żydowskiej prozy - gdzie obecność Stwórcy i rozmowy z
nim, to wyjątkowe spieranie się o Los, jest na porządku dziennym - choćby Szolem
Alejchema, Mendele Sforima i Icchoka Pereca. Jednakże z czasem Boga jest coraz
mniej. Jakby zdecydował, że Bieta poradzi sobie sama, nic jej nie grozi, a
mniejsze czy większe niepowodzenia nie mają porównania z Zagładą, gettem,
powojennymi pogromami, traumą… Bieta sobie po prostu radzi.
Pojawiający się w pierwszej osobie
narrator nie zajmuje miejsca Boga. Choć czasami tak może się zdawać, bo Cezary
Harasimowicz a to powstrzymuje Bietę, chwytając ją za ramię, innym zaś razem
delikatnie, wręcz pieszczotliwie ją popycha. Owe ingerencje są oczywiście
bardzo ludzkie, tym bardziej, że autor potrafi się zżymać na decyzje Elżbiety,
cieszyć jej wyborami. Cóż, nie sposób wówczas nie przywoływać sobie wcale nie
wyimaginowanego obrazu autora i bohaterki podczas pracy nad książką –
opowiadającej Elżbiety Ficowskiej i emocjonalnie reagującego Cezarego
Harasimowicza. Bardzo wrażliwego i opiekuńczego, dopowiadającego historię,
uzupełniającego ją dygresjami, rysującego bardzo wyraźne tło. Chyba właśnie
tymi emocjami, które zostały w jakimś sensie wypracowane w nim przez matkę.
Widać w takich emocjonalnych reakcjach nie Boga Ojca, lecz ojca, brata. „Biegnę
za Bietą. W dali słychać przerażający stukot kół pociągu. Dziewczyna jest coraz
bliżej stacji. Bliżej torów. Przyśpieszam kroku. Staram się uchwycić jej myśli.
Pękają jak roztrzaskane lusterko. Okruchy szkła wbijają mi się w źrenicę. Niech
się wbiją. Może zobaczę rozkruszony obraz… (…) Biegnę za Bietą. Słyszę kolejny
potworny trzask. Rozpryskują się do końca kryształki lustra, w którym
przyglądał się jej świat. Rzeczywistość rozpadła się na oślepiające atomy. Nic
nie widzę. Słyszę potworny rumor nadjeżdżającej kolejki. Wyjmuję okruch z oka.
Co widzę? Tory. Koła. Słyszę stukot. Nie. Na szczęście Bieta wsiada do wagonu.
Pneumatyczne drzwi zamykają się z hukiem. Żółto-niebieski pociąg odjeżdża.
Dokąd? Zostaję sam na peronie. Rozglądam się po pustej stacji. Pytam: gdzie
jest Ten, który «udziela dziś łaski istotom przez siebie stworzonym, zsyłając
im nieszczęście»?” [3].
Życie Biety, niewątpliwie jak każdego z nas, dzieli się na kilka części. Z tą różnicą, że powieść o Elżbiecie Ficowskiej bardzo je od siebie oddziela. Wydaje się, iż rzecz tkwi w polskiej historii, która nie omijała bohaterki a wciągała ją całą, po czubek głowy. A może to Elżbieta rzucała się w wir wydarzeń, nie odpuszczała, reagowała na wszelkie zmiany polityczne i społeczne, które większość ludzi omija z daleka bądź zamyka przed nimi drzwi? Bieta żyła Polską Ludową, a potem jej upadkiem. Wychuchana dziewczynka, chyba nieco rozwydrzona, rozpieszczona na pewno, zielonooka królewna, jak nazywa ją Cezary Harasimowicz, której wszystkie życzenia są spełniane , żeby zrekompensować uciążliwe dla niej, a wznoszone przez mamę Bussoldową mury ochrony i bezpieczeństwa. Jakby Elżunia była ciągle narażona na utratę życia. Jakby należało być nadal czujnym, bo a nuż trzeba dziewczynkę włożyć do drewnianej skrzynki razem ze srebrną łyżeczką, na której wygrawerowana jest data urodzin i przewieźć wozem do miejsca, gdzie rozpocznie nowe życie. „Kobieta kładzie przed mężczyzną w brudnym fartuchu srebrną łyżeczkę. Sztywnym gestem, bez słowa. (…) – Pod spodem data: piąty stycznia, tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa. (…) – Na wierzchu, o tu, pochyłymi literami ma być wypisane: Elżunia. (…) – A nazwisko gdzie? – Nigdzie” [4]. Tak kończy się „stare” życie. Tuż po narodzinach. Jeszcze tylko dni, przerażająco długie dla żydowskiej mamy pracującej w szwalni warsztatów Többensa. To tam Elżunia, już nie Eliszewa, jakby przygotowywana do przejścia z piekielnych ciemności Zagłady w rajskie ramiona Stanisławy Bussoldowej, przesypia w dziurawym plecaku, który leży obok prawej stopy matki, Heni Koppel.
Wiemy, że Bieta zostanie ocalona.
Będzie bohaterką spotkań autorskich. Wiele lat wcześniej stanie się
współpracowniczką ministra Jacka Kuronia. Na razie niania przynosi jej w wiadrach piasek z podwórka, żeby urządzić
piaskownicę na balkonie. Dziewczyna zmienia szkoły, narzeczonych, środowiska,
zainteresowania, studia, pracę. Nieznośność ruchu, prób adaptacji daje
wrażenie, że Bieta jest jak iskra, ciągle się pali, na nowo rozbłyska,
błyszczy, skrzy się, wiruje i… chwieje. To dziecko dwóch matek, od narodzin
naznaczone zmianami i pragnieniem życia wpisanym w nią przez żydowską mamę. A
może winien jest luminal, który uspokajał i usypiał Elżunię, dając przetrwać
jej i matce w warsztatach Többensa, potem zaś, gdy nadchodził kres żydowskiego
świata stolicy, pozwolił przejechać na aryjską stronę życia za sprawą Ireny
Sendlerowej.
Tamę tej żarliwości życia postawił
chyba Jerzy Ficowski. Autor książki nazywa go Poetą. To jak z Bogiem, który
pojawia się od pierwszej strony. Metafizyczny akcent, część dziwacznej scenografii,
która może przypominać inne czasy, inny kraj, w których dwoje ludzi postanawia
czy jest zmuszonych odpowiadać szaleństwem na miernotę. Mistrz i Małgorzata,
Poeta i Bieta. Owa zapora budowana jest powoli. Najpierw niedostrzegalna,
zmienia powoli rwący nurt, trochę przeszkadza, kwestionuje kierunek. I choć
siły nie zdoła okiełznać, to czyni ją przyjazną.
A gdzie jest dramat? W Biecie
oczywiście. W jej żydowskim pochodzeniu i polskim wychowaniu. Jej utkanej przez
innych pamięci o rodzicach. W jej dwóch matkach. W jej Warszawie – grobie
rodziny. Polskim ojcu, który umarł dwa lata przed jej urodzeniem. Żydowskim
dziadku w Ameryce. W ułożonym życiu, które takim przestało być i trzeba było
uciekać i wracać. Wszystkim żydowskim i wszystkim polskim, dokładnie jak kraj,
w którym przyszła na świat.
Opowieść o Elżbiecie Ficowskiej nie jest jednym z tomów serii wydawniczych: „Żydzi polscy”, „Żydzi. Polska. Autobiografia”, „Biblioteka świadectw Zagłady”. Mało brakowało, by została częścią „Ceny” Anny Bikont, ale Stanisława Bussoldowa, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, zachowała się z niezwykłą jak na tamte czasy godnością i Bieta do żydowskiego dziadka w Stanach Zjednoczonych wybrała się z własnej woli wiele lat później. W każdym bądź razie pewna niezwykłość powieści Harasimowicza wynika chyba z tego, że nie mieści się gatunkowo w literaturze Zagłady i jest historią Polki żydowskiego pochodzenia, która od narodzin mieszka na stałe w Polsce i jeszcze na początku dwudziestego pierwszego wieku była przewodniczącą Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce.
[1] Cezary Harasimowicz, „Bieta”, Wydawnictwo Lira, 2024, s. 5-7.
[2] Tamże, s. 7-9.
[3] Tamże, s. 165-167.
[4] Tamże, s. 46-47.
Komentarze
Prześlij komentarz