Rozszerzenie tekstu o "Wybielaniu" Jana Grabowskiego
Redaktor „Migotań”
zasugerował, żeby przy tekście o „Wybielaniu” wspomnieć o rocznicy wybuchu
powstania w getcie warszawskim. Nie mam za wiele do powiedzenia, napisania i
moje myśli krążą raczej wokół jednego wiersza i jednego eseju tudzież moich
mniej lub bardziej niejasnych związków z Żydami, niekoniecznie polskimi,
przynajmniej do drugiej wojny światowej. Wszystko to jest pełne uczuć, mało w
tym, proszę o wybaczenie, racjonalności. Ale przecież Jan Błoński, autor tego
właśnie jednego eseju, czyli „Biedni Polacy patrzą na getto”, uważał, że
czytanie literatury powinno być emocjonalne i namiętne, a nie suche i
encyklopedyczne.
W swoim tekście Błoński
przywołuje fragment „Campo di Fiori” Czesława Miłosza. To obraz sugestywny,
zapadający trwale w pamięci. Mimo że poznałem go w szkole, gdzie wiersz był
omawiany i interpretowany, to z niewiadomych dla mnie powodów został ze mną na
stałe, jestem z nim emocjonalnie związany. Że wyobrażałem sobie karuzelę, to
oczywiste. Dlaczego i unoszący się wysoko nad nią gęsty, ciemny dym, nie wiem.
Przecież dopiero wiele lat później wpadła mi w ręce jedna z najważniejszych
książek o powstaniu, czyli „Flagi nad gettem” Mosze Arensa, której okładka ten
obraz utrwaliła. Treść z kolei nie tyle powiedziała mi, że żydowski zryw był pierwszym
militarnym wystąpieniem przeciwko hitleryzmowi, ale pokazała Żydów jako
żołnierzy Żydowskiej Organizacji Bojowej i Żydowskiego Związku Wojskowego, co,
rzecz jasna, stało w absolutnym przeciwieństwie do wyniesionych ze szkoły
fragmentarycznych i mglistych obrazów polskich Żydów.
Ciekawość, trochę
głupia, dziecinna, infantylna chciała poznać bohaterów, stąd w dalszej
kolejności przyszła lektura książek Marka Edelmana. Ów niezwykły człowiek był
przez wiele lat, choć zdecydowanie za krótko, jedynym żyjącym uczestnikiem
powstania w getcie warszawskim, który opowiadał, tłumaczył, pojawiał się w
mediach nie tylko z okazji kolejnych rocznic i upamiętnień. Sprawiał, że
powstanie stało się nagle ważną, nierozłączną częścią historii Polski a nie
lirykiem czy esejem ukrytym w najdalszym, zakurzonym, ciemnym kącie
bibliotecznym, wynajdywanym od czasu do czasu dla sporadycznej potrzeby.
Czy sprawił to Marek
Edelman, że na rynku czytelniczym zaczęło pojawiać się sporo pamiętników,
zbeletryzowanych wspomnień, a i niestety dość marnych literacko powieści, w
których powstanie w getcie stanowiło jeden z wątków? Nie mam wątpliwości.
Edelmana nie ma już pośród nas od prawie szesnastu lat. Miejsce jego książek
zajęły już inne, równie ważne. Sięgam do niektórych pozycji w serii, już nie
nowej, „Żydzi Polscy” wydawnictwa Karta. Pamiętam o „Podziemnym Muranowie”
Jacka Leociaka, opracowaniu Barbary Engelking i Dariusza Libionki. Ale to tylko
część literatury dotyczącej Holokaustu i powojennych pogromów, której powstanie
w getcie warszawskim stanowi integralną całość. I byłbym usatysfakcjonowany,
ba! prawie zadowolony z siebie, gdyby nie obrazy dochodzące z zewnątrz.
Niepokojące, wręcz dramatyczne. Jan Grabowski w „Wybielaniu” nie tyle otwiera
mi oczy, ale kieruje wzrok, dotąd bardziej skoncentrowany na literaturze, ku
polskiej teraźniejszej rzeczywistości.
Właśnie minęły
osiemdziesiąt dwa lata od wybuchu powstania. Polska obserwuje prezydencką
kampanię wyborczą. Teksty o rocznicy 19 kwietnia pojawiły się w niektórych
ogólnokrajowych gazetach, choć na ich stronach internetowych szybko przesunęły
się w miejsca trudniej dostępne. Z kolei u jednego z niezależnych dziennikarzy
tekst jest krótki, brakuje wywiadu z którymś z zapraszanych zwykle gości. Znowu
wspomnienie ofiar jakby utkwiło na bocznicy polskiej historii.
Myślę zatem o edukacji.
Czy wyobrażam sobie, że na lekcjach, historii właśnie, języka polskiego,
wychowania obywatelskiego ten temat pojawia się obowiązkowo, obligatoryjnie?
Raczej nie. Czy nauczyciel w opowieści o kwietniowej rocznicy sięga do
opracowań Żydowskiego Instytutu Historycznego, Centrum Badań nad Zagładą Żydów?
Być może… Przecież świat się zmienił. Internet jest przed nami szeroko otwarty.
A może w swoim wykładzie polemizuje z obecnymi w przestrzeni publicznej
antysemityzmem, rasizmem, ksenofobią, słowami, które żółty żonkil,
upamiętniający ofiary walki w getcie warszawskim, nazywają hańbą?!
Gdyby ziściło się to,
czego profesor Grabowski się dopomina, czyli upamiętnienie ofiar zamiast
bandytów, czy przełożyłoby się to na edukację, inne postrzeganie
rzeczywistości, w której nazywanie zła nie byłoby tak wielką trudnością,
dziwnym dyskomfortem?
Nie domagam się
tabliczek na każdej kamienicy, gdzie mieszkali Żydzi, a nawet tam, gdzie
ginęli. Raczej nieśmiało sugeruję i może
mam nikłą nadzieję, że urodzeni w tym roku mieszkańcy Polski, którzy uzyskają
pełnoletność w stulecie wybuchu powstania, będą wiedzieli kim jest Rywka
Tajtelbaum z mozaiki przy warszawskim rondzie de Gauelle’a, bo to przecież już
niedługo, za osiemnaście lat. Niuta może być metaforą, przyczyną, wyjściem,
początek, prologiem do opowieści o powstaniu i przywołaniu kolejnych imion,
nazwisk, pseudonimów, za którymi ukrywa się bohaterska śmierć, niewola, obóz
koncentracyjny, Zagłada, Ocalenie, polscy Sprawiedliwi wśród Narodów Świata,
Yad Vashem. Tyle że to stolica, gdzie żółte żonkile, Muzeum Polin, Pomnik
Bohaterów Getta Warszawskiego. A co z powiatowym miasteczkiem na północnym
wschodzie Polski, w którym żydowskie życie skończyło się wraz z Kryształową
Nocą i spaleniem Wielkiej Synagogi? Tam nie ma tabliczek na domach lekarzy,
prawników, aptekarzy, handlarzy, kupców, potentatów przemysłowych. Tam historia
jest krzyżacka, trochę pruska, celebrowana średniowiecznymi jarmarkami i
rekonstrukcjami bitew. Potem pustka aż do dzisiaj, bo macewy z przedwojennego
cmentarza żydowskiego zniknęły wraz z synagogą… Czy tam powstanie w getcie
warszawskim jest częścią współczesnej historii Polski?
Komentarze
Prześlij komentarz