Teatr Jaracza, "Krzyżacy"

 
Mieszkając w powiatowym mieście o ograniczonej ofercie kulturalnej nie mogliśmy przepuścić okazji i wybraliśmy się do olsztyńskiego Teatru Jaracza na „Krzyżaków” Jana Klaty, który w zasadzie w przeddzień premiery został dyrektorem Teatru Narodowego w Warszawie. Oczywiście nazwisko reżysera elektryzowało, ale także to, że w Jaraczu niedługo po „Weselu” i „Balladynie” mogliśmy zobaczyć kolejny spektakl oparty na polskim kanonie literackim. A ponadto przecież na scenę przeniesiona powieść, której fabuła tak blisko terytorialna, bo jakże niedaleko z Olsztyna do Malborka, Szczytna i poniekąd Spychowa, nawet, jeśli to nie to Spychowo.
Najpierw uderza biel i srebrzystość. Na tym skupia się wzrok. Liczne postacie na scenie wyglądają jak pokraczni szturmowcy Imperium z uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Albo jak Teletubisie, tyle że w jednym neutralnym kolorze i bez damskich torebek. Gdy biorą się pod ręce w jakimś ni to marszu, ni to tańcu, jestem przekonany, że na ich srebrnych puchowych plecach dostrzegę jedynie czarne krzyże. Zaskakuje mnie, że gdy się odwracają, widzę i krzyże, i orły. To wspólne podrygiwanie, niczym nienaturalne acz zabawne ruchy aktorów Monthy Pythona, rycerzy Zakony Krzyżackiego i Polaków zmienia optykę. Nie jestem przekonany, czy dobrze interpretuję, ale to chyba Jan Klata przekornie łączy Henryka Sienkiewicza i polityczno-społeczną współczesność, w której dominującą rolę odgrywa antyniemieckość. Wyobrażam sobie z jednej strony jak „obrońcy granic” wspólnie z niemieckimi pogranicznikami rozmawiają, częstują się, przenikają kulturowo i socjalnie, by co jakiś czas spojrzeć groźnie lub wypowiedzieć szorstkie słowa, zaś z drugiej widzę mieszkańców z obu stron granic, którzy razem pracują, kupują, uczą się, przejeżdżają i przechodzą w tę i we w tę, przenikają się.  
Niebawem postacie zaczynają się indywidualizować. Ogromne puchowe czapy nie przesłaniają aktorom twarzy a dialogi pozwalają mi na zapamiętanie poszczególnych ról. Mimo że rozmawiają starsi, doświadczeni, pełni godności i zarazem rozwagi polscy rycerze, czyli Marian Czarkowski jako Kasztelan i Maciej Mydlak jako Jurand, to zapamiętuję sugestywną grę Macieja Cymorka jako Zbyszka, który rwie się i do bitwy, i do miłości, żeniaczki. Jest w tym mitygowany, bo przecież Tatarzy na wschodzie najeżdżają Królestwo, więc z Zakonem rozmawiajmy, przyjmijmy posła i go wysłuchajmy. W tym momencie w uszach brzmią echa wypowiedzi medialnych o groźbie wojny z innej strony niż ta, w którą co rusz kierowana jest nienawiść, a co najmniej chłodna rezerwa dyplomatyczna. A tymczasem Zbyszko cieszy się na myśl o wojnie z Krzyżakami i obiecuje ukochanej czuby z ich hełmów. Jego nadpobudliwość ruchowa przypomina agresywne zachowania kibiców szykujących się do bitwy o barwy klubowe bądź stadionowe prowokacje. Ba! nawet taniec zwierzęcego napastnika zapraszającego rywala do walki.
Wydaje mi się, że fabuła powieści jest w spektaklu zachowana. Oczywiście skrócona, ale przecież bez niespodzianek. Cała rzecz w dygresjach do współczesności, poczynając od „sprawy niemieckiej”, przez kibolskie ustawki po nowo wybranego prezydenta a może i ogólnie polityków. Sugestie i skojarzenia z polską teraźniejszością są na scenie materializowane jako napastliwość, buńczuczność, agresywne nastawienie, za czym idzie brak rozwagi, jakieś nierozumne szaleństwo. Oczywiście i po stronie krzyżackiej znajdujemy nadpobudliwość. Doskonały jest w tym Radosław Hebal jako Wielki Mistrz, który nie tylko skacze, podryguje, jest podniecony, niecierpliwy, nerwowy, ale jego zachowanie odwzorowuje charakterystyczny tembr głosu, w którym przeważa piskliwość. Nie dość jednak tego, bo posługuje się językiem polskim jakby sprawiało mu to trudność, ni to sepleni, ni to go łamie. Wszak żeby zrównoważyć von Jungingena, w podobny sposób zachowuje się Władysław Jagiełło (Krzysztof Plewako-Szczerbiński), którego porywczość podkreśla bujna i rozwichrzona ciemna fryzura.
Postacie kobiece spowalniają dynamikę na scenie, ale rzecz jasna nie usuwają niepokoju. Potęgują go. Zagrożenie pełza, przeszywa w sposób ciemny, ponury, mgłą gęstą zapada i owija. Każda z kobiet coś zapowiada. Jest w tym jakaś mistyczność. Mężczyźni tłuką się na scenie bez opamiętania, podskakują, biegają, okładają mieczami albo są zrezygnowani, bo ich roztropność i rozsądek ginie w nadchodzącej burzy wojny. Kobiety są wręcz oniryczne, gotowe do złożenia ofiary. Ich godność nie znika. Ich głowy uniesione są do góry do końca, nawet wówczas, gdy spadają głowy mężczyzn. Dziwna rzecz, bo w jakimś sensie komponuje się to z wyświetlanymi za sceną obrazami. Powaga kobiet i II wojny światowej, obozów koncentracyjnych, Zagłady. Przypominają mi się tytuły książek Swiatłany Aleksijewicz „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” i Moniki Fibic „Wojna jest kobietą”.
Reżyser traktując kpiarsko męskie wojny nie przekroczył wszakże granicy powagi dramatu i tragedii ludzkiej. Jeżeli był bliski twórcom Monthy Pythona, którzy przecież nie powstydziliby się pojedynku na dmuchawy do liści, przypominające w rękach młodych szaleńców Rotgiera i Zbyszka świetlne miecze rycerzy Jedi, to przecież z całym smutkiem oddał gwałt na Danusi i potworne okaleczenie Juranda, jakby podkreślając, że najtragiczniejszymi ofiarami wojny są kobiety, dzieci i starcy. Czyż dmuchana naga lalka nie przywodzi na myśl skojarzeń z seksem bez miłości, pornografią i niestety gwałtem jako jednym z wojennych trofeów, straszliwym upokorzeniem. A tortury? Jak i gwałt to fizyczna i psychiczna trauma do końca życia!
Wracam myślą do początku spektaklu, gdy na scenie odbywa się bitwa. Muzyka jest tętniąca, dudniąca, marszowa w obu scenach. Klata zastosował pewien zabieg i przedstawienie zamknął w nawiasach. Ten otwierający jest prologiem, który zdaje się być satyrą na filmy propagandowe Leni Riefenstahl. Jest radosną, rytmiczną zapowiedzią wojny. Jakby przygotowaniem jej aktorów, uczestników. Na razie bez agresji. Wspólnie defilują, pokazują mundury-zbroje, stroszą piórka. Nie ma widocznego podziału. I takiego również nie dostrzeżemy w bitwie pod Grunwaldem, czyli nawiasie zamykającym.  Znikają w zamęcie czarne krzyże i białe orły w ledwie widocznej czerwonej lamówce. To wielka kotłowanina, bałagan. Postacie się przewracają w uścisku, odpychają, odskakują, przemieszają ze sobą. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że to tylko bijatyka, jakich wiele. Podobnie jak wojen. Rozpętanych przez mężczyzn i prowadzonych przez nich bez względu na cierpienie cywilów, kobiet, dzieci i starych ludzi. Kobietom można jedynie obiecać trofea, na przykład czuby z hełmów.
Ironia, kpina, z pewnością i cynizm, tudzież satyra wzbudzają uśmiech w „Krzyżakach” Klaty. Każą nam rozejrzeć się dokoła, inaczej potraktować teraźniejszość. Jednakże za nimi czai się tragedia, której często nie dostrzegamy, bądź nie chcemy tego zrobić. Jan Klata poprzez przeciwstawności sugestywnie przykuwa nasz wzrok ku ciemnej stronie jakichkolwiek konfliktów zbrojnych. Także bitew kibolskich, już przenoszących się na ulice miast.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Patrycja Dołowy, "Pęknięte lustro: Próba portretu Adama Czerniakowa", Filtry, 2024

Katarzyna Boruń-Jagodzińska, "Fala i piach: Wodozbiór", Oddział Warszawski Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, 2025

Percival Everett, "James", przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Marginesy, 2025