Santiago Roncagliolo, "Rok, w którym narodził się diabeł", przeł. Tomasz Pindel, Wydawnictwo ArtRage, 2025

 


Pierwszym odczuciem przy czytaniu „Roku, w którym narodził się diabeł” jest odebranie go jako powieści awanturniczej, przygodowej a może i po trosze łotrzykowskiej. Rzecz wszak dzieje się w siedemnastym wieku na zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej, jakże dla Europejczyków ciągle egzotycznym, chociaż Lima zdaje się być już miastem całkiem cywilizowanym jak na owe czasy. To stolica Wicekrólestwa Peru z bardzo dostojnym władcą z nadania hiszpańskiego monarchy, urzędem Wielkiego Inkwizytora, ze znaczącym, nie tylko w sensie powierzchni, klasztorem i ogromnym przekrojem społecznym, przypominającym największe europejskie miasta epoki renesansu. Tyle że odrodzenie jest w Limie nad wyraz dziwne. Jakby ledwie wyrwane strefie tropikalnej, dżungli, Andom, raz wysokiej wilgoci,  innym razem subtropikalnemu klimatowi pustynnemu. Owo środowisko naturalne, meteorologia wbijają się między ulice, wielkie gmachy pałaców, kościołów, ogrody, kamienice notabli i kamieniczki kupców oraz handlarzy. Zdaje się, że ten obcy, odmienny świat wcale jeszcze nie został opanowany, że baraki Indian i czarnoskórych nie zostały za murami miasta, że w każdej chwili granica między cywilizacją a brzydotą i fetorem runie.

Kolejne doznanie w trakcie lektury powieści to kryminalna szarada, cień klimatu noir i samotnego detektywa z problemami, tajemnicami i zagadkami na wątłych barkach, rozżalonego, wściekłego, zdesperowanego, przygnębionego, poobijanego fizycznie i emocjonalnie, któremu Santiago Roncagliolo nie daje wytchnienia, możliwości odpoczynku, nie oszczędza z żadnej strony brutalności świata. Interpretując w ten sposób bohatera i fabułę można dostrzec charakterystyczny element baśniowy. Konstabl Najświętszej Inkwizycji wkracza na co rusz mylne ścieżki, gubi tropy, kolejne nitki wcale nie prowadzą do kłębka, porusza się we mgle, która wydaje się nie być zjawiskiem naturalnym, ale jednym z przymiotów czy raczej narzędzi fantastycznych postaci. Bo przecież jakże blisko niby realnym postaciom, czyli Inkwizytorowi, przeoryszy albo tajemniczej zakonnicy do złego czarnoksiężnika czy potężnej wiedźmy rodem z J.R.R. Tolkiena, C.S. Lewisa a nawet „Gwiezdnych wojen”!. Alonso Morales przypomina wówczas hobbita, dziecko zmuszone do przebrnięcia przez fantasmagoryczne światy, młodego rycerza otoczonego przez mroczne widma. Otchłanie Limy zaludnione są przez mnóstwo innych postaci, które stają się a to wrogami bohatera, a to niespodziewanymi sprzymierzeńcami,  którzy za udzieloną pomoc oczekują zadośćuczynienia.
I w końcu „Rok, w którym narodził się diabeł” jest książką niezwykłą, ponieważ jej autor zabawił się z czytelnikiem w sposób radosny i wręcz figlarny. Każdy wątek, każda postać, każdy wręcz obraz czy nawet ruch i spojrzenie bohatera narzuca odbiorcy jakąś dygresję literacką, coś przypomina, choćby w nie do końca jasny sposób. Ma się wrażenie, że autor czerpie, zagarnia, przyciąga do siebie i wkłada w powieść różności twórczości pisarskiej i bawi się nimi, jednym razem mocno się na czymś skupiając, potem nagle porzucając, by przed oczami czytelnika zjawiła jakaś kolejna interpretacja, wręcz egzegeza. Podobnie to jak z Limą. Roncagliolo ogarnął z jednej strony nieco ponad stuletnią historię po odkryciu i opanowaniu Peru przez Europejczyków, z drugiej zaś ortodoksyjnie katolicką Hiszpanię z trzechsetletnią, rozjuszoną Inkwizycją. Nagle Atlantyk się zwężył, Pacyfik już na to czeka. Peru stało się mniejsze, ale Lima większa. Literacka wyobraźnia autora przesunęła swoimi dłońmi cały ten świat do miasta. W nim to konstabl Świętego Oficjum spotkał diabła.
Dobrze zatem, dość interpretacyjnych emocji, uczuciowych dygresji i literackich wyobrażeń. W klasztorze klarysek rodzi się zdeformowane dziecko. Rozpoczynając śledztwo z ramienia Wielkiego Inkwizytora konstabl Alonso Morales wikła się w trójkąt walki o władzę nad miastem między wicekrólem, Świętego Oficjum i przeoryszą. Zmagania te są dalekie od honorowych potyczek, moralnych zasad i etyki, przesycone za to seksem, korupcją i fizyczną brutalnością. Morales co rusz zostaje wynoszony ku szczytom władzy, na pozycję, która nie odzwierciedla jego społecznego pochodzenia, albo upada z hukiem, zdegradowany, poniżony, obity. To bohater Raymonda Chandlera, w innych czasach nosiłby wygnieciony jasnobeżowy prochowiec bądź brudny garnitur jak Jack Nicholson w „Chinatown”. Ale też chłopek-roztropek, cwaniaczek, który niby potrafi się ustawić, choć popchnąć go musi czyjaś ręka. Za Moralesem stoi matka i Kościół. I z matką, i z religią katolicką jest związany bardzo mocno. Tyle że te ważne dla niego „instytucje” owija fałsz, seks, niemoralność. Z nimi wiąże się tajemnica. Za nią też podąża młody konstabl, by czytelnik mógł trochę porozważać o biedzie, trudach i znojach samotnej matki, ukrywaniu chwilowej słabości serca i ciała, ale też płaceniu fizycznością za to, żeby jedyne dziecko nie musiało skończyć w rynsztoku. Roncagliolo ni to wymierza Kościołowi cios, ni to śmieje się, kpi, ironizuje. Ale niejeden raz tak się dzieje. Duchowni są zdegenerowani, skrzętnie ukrywają swoje tajemnice. Chociaż niżsi rangą są w pewnym sensie wytłumaczeni, to ci u władzy zdecydowanie potępieni. Trochę inna sprawa z kobietami oddanymi Bogu, gdzie autor żongluje feminizmem i homoseksualnością ukrywanymi za szczelnymi murami (aczkolwiek nie do końca, bo i w ogrodzeniu może znaleźć się dziura). Kobieta, która nie może oficjalnie oddać życia Jezusowi i wdziać szat zakonnych, robi to na sposób ludowy, prymitywny. I mimo, że nie uzurpuje sobie żadnych praw do doczesnego świata, to tenże zawłaszcza ją sobie w sposób brutalny do własnych politycznych celów, stawiając ją albo w roli świętej za życia służebnicy Pańskiej, uzdrowicielki i wizjonerki, albo wszetecznicy, której czynami kieruje Szatan.
Seks krąży wokół Kościoła i pałacu wicekróla, zamyka się w komnatach przeoryszy i towarzyszy najwyższej władzy w nocnych wyprawach do domów publicznych. Miłość to cień, który pojawia się i znika w ciemnych korytarzach, za rogami ciasnych uliczek, wkrada się w dzielnice nędzy, gdzie nie zapuszczają się miejskie straże, przechodzi przez mury stolicy i materializuje w wiosce zbiegłych niewolników. To tam czytelnik wraz z Alonso Moralesem stanie przed kapłanem i wyznawcami wudu. Oto kolejny elementy mozaiki. I tej społecznej, i tej religijnej, którą w tak piękny i szalony sposób układa Roncagliolo.
Żeby uzupełnić obraz Limy oraz tego, z czym mierzy się czytelnik w tej baśniowo-kolonialnej krainie, należy dodać korsarzy czyhających na swoich okrętach u wybrzeży. Naprzeciw nim staje pospolite ruszenie miasta… Zobowiązany też jestem uzupełnić obrazy o stos, na którym ma zostać spalony heretyk i kazamaty Świętego Oficjum z narzędziami tortur. Nie można nie wspomnieć o tym jak Alonso Morales przemienia się czasami w Kubusia Fatalistę, rozprawiając filozoficznie o sprawiedliwości i dobru, niestety, a może przede wszystkim, opierając swoje wywody na podłożu katolickim. Ot, kolejna ironia. A poza tym znakomite, błyskotliwe dialogi, w których skrzy się od szermierki między latynoskim machismo, choć wcale nie takim toksycznym, jak się okazuje, a twardym, bezkompromisowym feminizmem.
Santiago Roncagliolo daje czytelnikowi bohatera niepewnego w swoich wyborach, uzależnionego od autorytarnych osób, lecz w pewnym momencie, gdy przechodzi on przez metaforyczny ciemny wąwóz nieznanej mu dotąd Limy niczym Odyseusz w drodze do Itaki, nieco głupkowaty młodzieniec staje się mężczyzną, przed którym ponure cienie miasta ustępują, by ukazać wyrazisty wybór oparty na zrozumieniu i wybaczeniu, mimo towarzyszącemu im wyjątkowo bolesnemu kłuciu w pozornie opustoszałym sercu. Ale czyż samotność nie jest domeną ludzi umiejących podjąć trudne i racjonalne zarazem decyzje?

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Patrycja Dołowy, "Pęknięte lustro: Próba portretu Adama Czerniakowa", Filtry, 2024

Teatr Iota, "Więcej niż wiatr", "Słowo o szczęściu"

Jan Grabowski, „Wybielanie: Polska wobec Zagłady Żydów”, Wydawnictwo Vis- à -Vis Etiuda, 2024