Pierwszym odczuciem
przy czytaniu „Roku, w którym narodził się diabeł” jest odebranie go jako
powieści awanturniczej, przygodowej a może i po trosze łotrzykowskiej. Rzecz
wszak dzieje się w siedemnastym wieku na zachodnim wybrzeżu Ameryki
Południowej, jakże dla Europejczyków ciągle egzotycznym, chociaż Lima zdaje się
być już miastem całkiem cywilizowanym jak na owe czasy. To stolica
Wicekrólestwa Peru z bardzo dostojnym władcą z nadania hiszpańskiego monarchy,
urzędem Wielkiego Inkwizytora, ze znaczącym, nie tylko w sensie powierzchni,
klasztorem i ogromnym przekrojem społecznym, przypominającym największe
europejskie miasta epoki renesansu. Tyle że odrodzenie jest w Limie nad wyraz
dziwne. Jakby ledwie wyrwane strefie tropikalnej, dżungli, Andom, raz wysokiej
wilgoci, innym razem subtropikalnemu
klimatowi pustynnemu. Owo środowisko naturalne, meteorologia wbijają się między
ulice, wielkie gmachy pałaców, kościołów, ogrody, kamienice notabli i
kamieniczki kupców oraz handlarzy. Zdaje się, że ten obcy, odmienny świat wcale
jeszcze nie został opanowany, że baraki Indian i czarnoskórych nie zostały za
murami miasta, że w każdej chwili granica między cywilizacją a brzydotą i
fetorem runie.
Kolejne doznanie w
trakcie lektury powieści to kryminalna szarada, cień klimatu noir i samotnego
detektywa z problemami, tajemnicami i zagadkami na wątłych barkach,
rozżalonego, wściekłego, zdesperowanego, przygnębionego, poobijanego fizycznie
i emocjonalnie, któremu Santiago Roncagliolo nie daje wytchnienia, możliwości
odpoczynku, nie oszczędza z żadnej strony brutalności świata. Interpretując w
ten sposób bohatera i fabułę można dostrzec charakterystyczny element baśniowy.
Konstabl Najświętszej Inkwizycji wkracza na co rusz mylne ścieżki, gubi tropy,
kolejne nitki wcale nie prowadzą do kłębka, porusza się we mgle, która wydaje
się nie być zjawiskiem naturalnym, ale jednym z przymiotów czy raczej narzędzi
fantastycznych postaci. Bo przecież jakże blisko niby realnym postaciom, czyli
Inkwizytorowi, przeoryszy albo tajemniczej zakonnicy do złego czarnoksiężnika
czy potężnej wiedźmy rodem z J.R.R. Tolkiena, C.S. Lewisa a nawet „Gwiezdnych
wojen”!. Alonso Morales przypomina wówczas hobbita, dziecko zmuszone do
przebrnięcia przez fantasmagoryczne światy, młodego rycerza otoczonego przez
mroczne widma. Otchłanie Limy zaludnione są przez mnóstwo innych postaci, które
stają się a to wrogami bohatera, a to niespodziewanymi sprzymierzeńcami, którzy za udzieloną pomoc oczekują
zadośćuczynienia.
I w końcu „Rok, w
którym narodził się diabeł” jest książką niezwykłą, ponieważ jej autor zabawił
się z czytelnikiem w sposób radosny i wręcz figlarny. Każdy wątek, każda
postać, każdy wręcz obraz czy nawet ruch i spojrzenie bohatera narzuca odbiorcy
jakąś dygresję literacką, coś przypomina, choćby w nie do końca jasny sposób.
Ma się wrażenie, że autor czerpie, zagarnia, przyciąga do siebie i wkłada w
powieść różności twórczości pisarskiej i bawi się nimi, jednym razem mocno się
na czymś skupiając, potem nagle porzucając, by przed oczami czytelnika zjawiła
jakaś kolejna interpretacja, wręcz egzegeza. Podobnie to jak z Limą.
Roncagliolo ogarnął z jednej strony nieco ponad stuletnią historię po odkryciu
i opanowaniu Peru przez Europejczyków, z drugiej zaś ortodoksyjnie katolicką
Hiszpanię z trzechsetletnią, rozjuszoną Inkwizycją. Nagle Atlantyk się zwężył,
Pacyfik już na to czeka. Peru stało się mniejsze, ale Lima większa. Literacka
wyobraźnia autora przesunęła swoimi dłońmi cały ten świat do miasta. W nim to
konstabl Świętego Oficjum spotkał diabła.
Dobrze zatem, dość
interpretacyjnych emocji, uczuciowych dygresji i literackich wyobrażeń. W
klasztorze klarysek rodzi się zdeformowane dziecko. Rozpoczynając śledztwo z
ramienia Wielkiego Inkwizytora konstabl Alonso Morales wikła się w trójkąt
walki o władzę nad miastem między wicekrólem, Świętego Oficjum i przeoryszą.
Zmagania te są dalekie od honorowych potyczek, moralnych zasad i etyki,
przesycone za to seksem, korupcją i fizyczną brutalnością. Morales co rusz
zostaje wynoszony ku szczytom władzy, na pozycję, która nie odzwierciedla jego
społecznego pochodzenia, albo upada z hukiem, zdegradowany, poniżony, obity. To
bohater Raymonda Chandlera, w innych czasach nosiłby wygnieciony jasnobeżowy
prochowiec bądź brudny garnitur jak Jack Nicholson w „Chinatown”. Ale też
chłopek-roztropek, cwaniaczek, który niby potrafi się ustawić, choć popchnąć go
musi czyjaś ręka. Za Moralesem stoi matka i Kościół. I z matką, i z religią
katolicką jest związany bardzo mocno. Tyle że te ważne dla niego „instytucje”
owija fałsz, seks, niemoralność. Z nimi wiąże się tajemnica. Za nią też podąża
młody konstabl, by czytelnik mógł trochę porozważać o biedzie, trudach i
znojach samotnej matki, ukrywaniu chwilowej słabości serca i ciała, ale też
płaceniu fizycznością za to, żeby jedyne dziecko nie musiało skończyć w
rynsztoku. Roncagliolo ni to wymierza Kościołowi cios, ni to śmieje się, kpi,
ironizuje. Ale niejeden raz tak się dzieje. Duchowni są zdegenerowani,
skrzętnie ukrywają swoje tajemnice. Chociaż niżsi rangą są w pewnym sensie
wytłumaczeni, to ci u władzy zdecydowanie potępieni. Trochę inna sprawa z
kobietami oddanymi Bogu, gdzie autor żongluje feminizmem i homoseksualnością
ukrywanymi za szczelnymi murami (aczkolwiek nie do końca, bo i w ogrodzeniu
może znaleźć się dziura). Kobieta, która nie może oficjalnie oddać życia
Jezusowi i wdziać szat zakonnych, robi to na sposób ludowy, prymitywny. I mimo,
że nie uzurpuje sobie żadnych praw do doczesnego świata, to tenże zawłaszcza ją
sobie w sposób brutalny do własnych politycznych celów, stawiając ją albo w
roli świętej za życia służebnicy Pańskiej, uzdrowicielki i wizjonerki, albo
wszetecznicy, której czynami kieruje Szatan.
Seks krąży wokół Kościoła
i pałacu wicekróla, zamyka się w komnatach przeoryszy i towarzyszy najwyższej
władzy w nocnych wyprawach do domów publicznych. Miłość to cień, który pojawia
się i znika w ciemnych korytarzach, za rogami ciasnych uliczek, wkrada się w
dzielnice nędzy, gdzie nie zapuszczają się miejskie straże, przechodzi przez
mury stolicy i materializuje w wiosce zbiegłych niewolników. To tam czytelnik
wraz z Alonso Moralesem stanie przed kapłanem i wyznawcami wudu. Oto kolejny
elementy mozaiki. I tej społecznej, i tej religijnej, którą w tak piękny i
szalony sposób układa Roncagliolo.
Żeby uzupełnić obraz
Limy oraz tego, z czym mierzy się czytelnik w tej baśniowo-kolonialnej krainie,
należy dodać korsarzy czyhających na swoich okrętach u wybrzeży. Naprzeciw nim
staje pospolite ruszenie miasta… Zobowiązany też jestem uzupełnić obrazy o
stos, na którym ma zostać spalony heretyk i kazamaty Świętego Oficjum z
narzędziami tortur. Nie można nie wspomnieć o tym jak Alonso Morales przemienia
się czasami w Kubusia Fatalistę, rozprawiając filozoficznie o sprawiedliwości i
dobru, niestety, a może przede wszystkim, opierając swoje wywody na podłożu
katolickim. Ot, kolejna ironia. A poza tym znakomite, błyskotliwe dialogi, w
których skrzy się od szermierki między latynoskim machismo, choć wcale nie
takim toksycznym, jak się okazuje, a twardym, bezkompromisowym feminizmem.
Santiago Roncagliolo
daje czytelnikowi bohatera niepewnego w swoich wyborach, uzależnionego od
autorytarnych osób, lecz w pewnym momencie, gdy przechodzi on przez
metaforyczny ciemny wąwóz nieznanej mu dotąd Limy niczym Odyseusz w drodze do
Itaki, nieco głupkowaty młodzieniec staje się mężczyzną, przed którym ponure
cienie miasta ustępują, by ukazać wyrazisty wybór oparty na zrozumieniu i
wybaczeniu, mimo towarzyszącemu im wyjątkowo bolesnemu kłuciu w pozornie
opustoszałym sercu. Ale czyż samotność nie jest domeną ludzi umiejących podjąć
trudne i racjonalne zarazem decyzje?
Komentarze
Prześlij komentarz