Miguel Ángel Asturias, "Pan Prezydent", przeł. Kacper Szpyrka, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Fabuła „Pana Prezydenta”
Miguela Ángela Asturiasa w dużej części toczy
się w ciągu sześciu dni w stolicy Gwatemali, kiedy w Europie trwa I wojna
światowa. Wartka akcja przenosi się później do przodu o tygodnie, miesiące,
lata, nawiązując oczywiście do wydarzeń, które miały miejsce wcześniej, i
którym poświęcona była część pierwsza książki. Wówczas, pod koniec kwietnia
miały miejsce wydarzenia, potworne, złe, straszne, krwawe. To czas dyktatury
prezydenta, despoty, autokraty, zamkniętego ze swoim dworem w pałacu
prezydenckim, bądź w posiadłości na obrzeżach miasta. Do obu tych dostojnych a
jednocześnie ściśle strzeżonych budynków ustawiają się kolejki uniżonych i
poniżanych interesantów z błaganiem, po prośbie, w wielogodzinnym oczekiwaniu,
nie przymierzając jak do uzdrowiciela, sanktuarium, wyroczni. Nietrudno
wyobrazić sobie milczący tłum pielgrzymów ciągnący nieprzerwanie dniem i nocą,
z nadzieją na słowo, które polepszy życie interesanta lub jego rodziny. Łaskawy
gest jest w stanie wydobyć z ciemności kazamatów, spowodować zmianę wyroku.
Dzięki niemu, Panu Prezydentowi, nie wystrzeli kula skierowana ku skazańcowi,
zaś jeśli śmierć jest nieodwracalna, to chociaż zwłoki męża, ojca, żony zostaną
oddane rodzinie, bądź wskazane będzie miejsce pochówku. W państwie dyktatorskim
grób zdaje się być jednym z najwyższych dóbr.
Jeżeli
przyjąć, że ci swoiści petenci są pewną zatrważającą, przerażającą,
zdegenerowaną grupą społeczną, jakąś klasą, którą urodził despotyzm, to kolejną
są ogarnięci strachem i cynizmem ludzie piszący donosy. Za listami czają się
obrzydliwym cieniem pragnienia otrzymania błogosławieństwa, poczucia „świętej”
dłoni na głowie, wywyższenia z tłumu, do którego będzie można już po tym
sakralnym geście czuć tylko pogardę. Do obu tych warstw aplikują co rusz nowi
obywatele. Potrzeba kontaktu z najwyższą władzą i otrzymania swojego rodzaju
przywileju wynika najczęściej z jakiegoś nieszczęśliwego zdarzenia, ślepego
trafu, fatalnego losu, znalezienia się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Fatum
przecież można odwrócić, stąd właśnie trzeba zwrócić się do bogów, a
niepowodzenie, dramat, tragedię innych obrócić w swoje szczęście. Wszak nie ma
wątpliwości, że w konstytucji tego państwa nie zapisano etyki, moralności,
przyzwoitości.
Zanim
Asturias wprowadzi czytelnika między wyższe warstwy społeczne, to najpierw każe
mu się zanurzyć w świecie przeklętych, gwatemalskich miejskich pariasów,
nędzarzy, inwalidów, którzy mieszkają a raczej nocują w centrum stolicy, na
schodach Portyku Pana. Tam autor trzyma za rękę czytelnika i prowadzi go od
postaci do postaci, każdej barwnej, interesującej, o ciekawym i sugestywnym
przydomku, rzuca o każdej kilka słów, ale zatrzymuje się na dłużej przy tylko
dwóch osobach: ślepym Moskicie i straumatyzowanym, szalonym Łamadze. Krótka
opowieść o tym pierwszym zaprowadza nas do potwornego więzienia, gdzie jesteśmy
świadkami tortur i śmierci. Historia drugiego to prawie powieść wyjęta ze
szkatułki, niby trochę z Hugo, może i nieco z Balzaca, a z pewnością
zapowiadająca realizm magiczny, oparty tutaj na specjalnym traktowaniu
człowieka umysłowo niepełnosprawnego jako pewnej wartości, godnego. Wszak to
prostaczkowie obdarowani religijną łaską. Moskit i Łamaga otwierają drzwi do
kraju dyktatury. Bardzo szeroko, bo widzimy jednocześnie ulicę i pałac
prezydencki, ludzi władzy i policyjnych tajniaków, faworytów i tych, którzy
stracili łaskawość Prezydenta już na zawsze, burdele i ponure knajpy. A i
najważniejsze, co tworzy ów autokratyczny kraj, czyli szpiegowanie, donoszenie,
intrygi.
Jeszcze nie do końca
rozumiemy, co tak do końca wydarzyło się pod Portykiem Pana, jakie będzie miało
to konsekwencje, a już Asturias podprowadza nas do Cara de Ángela i z nim,
prezydenckim faworytem, będziemy chodzić po stolicy Gwatemali dyktatora Manuela
Estrady Cabrery. Na centralnym placu miasta ginie pułkownik, postać ponura,
ubrudzona krwią niewinnych obywateli. Jego śmierć ta jest podszyta czarnym
humorem, drwiną. Jakby zemściła się najnędzniejsza, najbiedniejsza klasa
społeczna w miejscu, które uważa za swoje, na Placu Broni, gdzie nocą, cichą i
bezpieczną porą zarezerwowaną wyłącznie dla bezdomnych nędzarzy, nieopatrznie
wszedł ktoś, kto nie miał do tego żadnych praw. Zdarzenie owo powoduje ciąg
strasznych zdarzeń rozlewających się niczym zemsta bezdomnych nędzarzy na
reszcie stolicy.
Autor w pierwszych
rozdziałach pokazuje czytelnikowi kilka postaci. Szalonych, zwariowanych,
przestraszonych, skazanych na zapomnienie i jednocześnie na śmierć. Wyjątkowo
łatwą. To ludzie, których się wykorzystuje do celów władzy, gardzi nimi, bo są
niczym w państwie. To niewidzialni, pozbawieni więzi z resztą społeczeństwa
biedacy: „Ani poduszki, ani ufności nikt spośród tej familii z wysypiska nigdy
nie uświadczył. Kładli się osobno, każdy we wszystkim, co miał na sobie, i
spali jak łotry, pod głową trzymając worek z dobytkiem: odpadki z ubojni,
przetarte buty, ogarki, garść zimnego już ryżu owinięta w starą gazetę, kilka
pomarańczy i zgniłe banany”. Tak pisze o nich autor na początku powieści. O
frankofilu Pustołapie, idiocie Łamadze, zwyrodniałym Mulacie o przydomku Wdowa,
Moskicie. Łatwo wyobrazić sobie wielu innych i nadać im przezwiska. Trudno nie
oprzeć się wrażeniu, że w jakiś dziwny sposób, ni to magiczny, ni to realny,
wszyscy oni oddadzą swoje ciała, ubrania, brud, nędzę, strach innym obywatelom,
dotąd hołubionym przez władzę, przytulanym przez Pana Prezydenta.
Władca o tytułach i
imionach oczywiście bardzo i szeroko rozbudowanych, co tak dosadnie
charakteryzuje każdego dyktatora twierdzi, że wie wszystko. I mówi to w
bezpośrednio do Faworyta. Zdaje się jedynej osoby bliskiej Panu Prezydentowi,
której zostaną oszczędzone skutki śmierci krwawego pułkownika i zbudowanego na
niej spisku, mającego usprawiedliwić polityczne czystki.
Cara de Ángela wydaje
się być pewny prezydenckiego zaufania. Tę pewność powinny naruszyć sny, które
krótkimi fragmentami przenikają się z realistyczną fabułą. Faworyt je odrzuca
niczym magię racjonalista. Lecz czy może to uczynić? Przecież to Gwatemala
początku dwudziestego wieku, która ledwie wychynęła spod podnóża Kordylierów,
władzy wulkanów i bagien, gdzie plemienność i szamanizm są tak powszechne jak
podróżowanie na grzbietach mułów. Decyzjami Ángela nie kierują zatem sny.
Realizm magiczny ustępuje inteligencji, uczuciom, szczególnie empatii, poczuciu
winy, potrzebie udzielenia pomocy. W końcu przedstawia się czytelnikowi
stendhalowsko i chyba mimo wszystko z odrobiną świadomości daje się omotać
pajęczyną spisku, wpada w pułapkę, gdzie oskarżeni znikają w więzieniu lub uciekają z kraju.
Wszystkowiedzący
trzecioosobowy narrator w zasadzie nie wie nic o Panu Prezydencie. Pewnych
informacji dostarcza czytelnikowi otoczenie pałacu władzy, reszta to groźny
fantom, który wisi nad stolicą i przenika za sprawą Tajnej Policji każdy kąt,
zakamarek, zaułek. Wydaje się, że przesączone są nim budynki i ludzie. Krąży
nad takim światem cień antyutopijnej prozy, ale także zapowiedź
dwudziestopierwszowiecznych powieściowych rozliczeń dyktatur Ameryki
Łacińskiej, choć to książka bardziej duszna, fantasmagoryczna, osnuta nicią
zaklęć gwatemalskich Indian, niczym przepowiednia magicznego realizmu.

Komentarze
Prześlij komentarz